Więzi, które oplatają świat - matka i dziecko oczami Gertrud von le Fort

 

Nie ma na świecie więzi tak silnej, jak ta między matką a dzieckiem. To, co rodzi się w sferze duchowej w momencie, gdy ich ciała są ze sobą połączone, trwa na zawsze, choćby nawet matka wyparła się niemowlęcia. To potężna siła, będąca tchnieniem starotestamentalnej Ewy i znamieniem ofiary Maryi, jakich panicznie boi się ten, który sprzeciwił się Bogu. Dlatego przeciw macierzyństwu wytacza się od lat najcięższe działa, bo całe piekło chce, by kobiece ramiona były puste. Stąd też tak ogromne znaczenie ma odkłamanie tego, co wmawia się kobietom. Z tego powodu bardzo się cieszę, że za natchnieniem Ducha Świętego Ania Maternowska - Frasunkiewicz tłumaczy dla polskich czytelników utwory niemieckiej pisarki katolickiej Gertrud von le Fort. Ukazano w nich bowiem macierzyństwo w pełnym świetle, w mistrzowski literacko sposób opisując to, co niewyrażalne i uświadamiając kobietom, jak wielką oręż Stwórca daje im w dłonie. 

Pochyliłam się właśnie nad dwoma opowiadaniami Gertrud von le Fort, które zostały wydane staraniem wyd. Ancilla pod tytułem „Zgaszone świece.” Skąd taki tytuł? Żadne z opowiadań nie zdradza tego wyboru. Może to uosobienie dzisiejszych kobiet, które zamiast płonąć wiecznym płomieniem, domowym ogniskiem i światłem dla przyszłych pokoleń, jawią się dziś już tylko jako zgaszone świece. Zamiast siły ognia - trochę dymu, kurz i popiół. Tak palą się nadzieje niepodsycone wiarą.



Tom „Zgaszone świece” to nie jest moje pierwsze spotkanie z piórem Gertrud von Le Fort. Po wydanych wcześniej dziełach takich jak „Ostatnia na szafocie” czy „Żona Piłata” wydawałoby się, że już wiadomo, czego się można po autorce spodziewać. Za każdym razem pojawia się jednak ten element zaskoczenia i mimo krótkiej formy wypowiedzi każde z opowiadań wyraża całą paletę emocji, ale także trzyma czytelnika w napięciu. 

W zbiorze „Zgaszone świece” można znaleźć dwa opowiadania Gertrud von le Fort” - „Anna Elżbieta” oraz „Niewinni.”

Pierwsze z nich ukazało się w Polsce ze zmienionym tytułem. Na ten zabieg zdecydowała się tłumaczka, argumentując swoją decyzję we wstępie - oryginalny tytuł „Wyklęta” jest zanadto oceniający, wydający wyrok i skupiający uwagę czytelnika nie na samej postaci, ale na rzekomej naganności jej czynu.
Nie do końca zgadzam się z tą interpretacją. Po lekturze opowiadania zaczynam rozumieć, że oryginalny tytuł niesie w sobie ogromny ładunek emocji i oskarżeń, a treść jest swoistym usprawiedliwieniem. Każde kolejne zdanie ma charakter ekspiacyjny, zmieniając postać wyklętej w kobietę, która bierze na siebie ciężar przeciwstawienia się złu, a tym samym odmiany losu kolejnych pokoleń. 


Kim jest Anna Elżbieta? Przede wszystkim tą, którą osądzono jako zdrajczynię narodową. Kobietą, którą pozbawiono nawet rodowego portretu, wymazano jej imię. Jej decyzja, by okazać miłosierdzie wrogowi przerywa łańcuch zemsty, ucina spiralę odwetu i początkuje erę litości i wybawienia od nienawiści. Ważne jest jednak to, że Anna Elżbieta nie czyni tego z własnej woli - to dziecko, które nosi w swoim łonie staje się dla niej impulsem do takiej decyzji. Nienarodzone maleństwo to zatem prawdziwy spiritus movens - ten duch sprawczy, poruszający nie tylko machiną wszechświata, ale nade wszystko ludzkimi sercami. Anna Elżbieta dokładnie w ten sposób wyjaśnia swoje nieracjonalne postępowanie: „Ty pierwszy nazwałeś mnie matką”.
Gertrud von le Fort w ten symboliczny, a jakże ujmujący sposób ukazuje sprawczą siłę macierzyństwa, która kształtuje kobietę, buduje ją niczym Bóg z prochu ziemi, stwarza w niej to, co w niej najcenniejsze i wyzwala uśpione, dotąd nieodkryte pokłady czułości. 
Czy każda z nas nie bywa czasem Anną Elżbietą? Czy nie wybieramy życia, gdy inni są zwolennikami cywilizacji śmierci? Czy nasze dzieci nie uczą nas delikatności dla odrzuconych, litości dla cierpiących i duchowo nie unoszą wzwyż? Wreszcie - czy nie wybieramy utraty komfortu, nie rezygnujemy z egoizmu, nie musimy się nieco przesunąć, aby zrobić miejsce dla tych najsłabszych? 
Anno Elżbieto, ile poświęcasz dla obrony własnych przekonań? 


Drugie z opowiadań pt. „Niewinni” kompozycyjnie łączy się z pierwszym. Tym razem jednak świat ukazany został z perspektywy dziecka. Jego jasne, czytelne zasady, proste prawdy i bezkompromisowość może zdumiewać. Mały Heini intuicyjnie odróżnia dobro od zła i wszelkimi sposobami pragnie uchronić ukochaną matkę przed małżeństwem z bezwzględnym człowiekiem. Traci przy tym życie, lecz nie jest to dla niego cena zbyt wysoka za urzeczywistnienie zamiaru, który wydaje mu się najbardziej słuszny. Niewinne dziecko staje się dla czytelnika wzorem wierności, czystości i prawdy, ucząc dorosłych sztuki wyboru, którego nie trzeba się wstydzić. 
Powtarza się to od wieków - już od czasów Betlejem, do których nawiązuje autorka. Nie od dziś krew niewinnych staje się ziarnem zbawienia grzeszników. 
„I tak wzbija się ta straszliwa pożoga ku niebu, we dnie i w nocy, jak długo Pan Bóg pozwoli, aż do końca czasów. 
Bo nic, co się wydarzyło, nie może się już nie wydarzyć i wszystko, co się raz zaczęło, nie ustaje, lecz działa dalej - skrycie lub jawnie - i przestaje działać dopiero przed Sądem Bożym w dniu ostatecznym…”

Dlaczego dziecko widzi więcej? Nie jest jeszcze skalane egoizmem, nie szuka tanich usprawiedliwień, nie tworzy alternatywnych scenariuszy. Widzi rzeczywistość taką, jaką ona jest naprawdę i reaguje w sposób najbardziej szczery, bez półśrodków. Tylko cząstka dziecka, jaka zostaje w nas samych może uratować nas przed zalewem ignorancji, kultem własnego interesu i brakiem autentyczności. Jeśli pozwolimy poprowadzić się temu, co pierwsze, niewinne i słuszne, z naszego życia opadną maski, pod którymi kryje się prawda. Tylko ona może nas wyzwolić.


Opowiadania Gertrud von le Fort, choć krótkie w swej treści, są skarbnicą głębi. O każdym z nich można by z powodzeniem napisać niejeden traktat filozoficzny i duchowy. Najbardziej doceniam w twórczości von le Fort to, jak precyzyjnie potrafi z meandrów codzienności wyodrębnić uniwersalne wzorce, które niczym archetypy przeplatają się w historii ludzkości od lat. Niepozorne zdarzenie bywa u autorki impulsem do rozważania czegoś znacznie głębszego. 

Gertrud von le Fort uświadamia czytelnikowi, że od początku dziejów losy matki i dziecka są miarą człowieczeństwa. Więź rodząca się w łonie brzemiennej oplata świat i czy tego chcemy, czy nie, właśnie na niej budujemy bądź przez jej brak - unicestwiamy. Nie można przy tym nie odwołać się do Tej, której Fiat stało się początkiem historii zbawienia. Kobieta - matka, która współpracuje z Łaską nie może pozwolić na to, by śmierć zwyciężyła. Ona, niosąca życie, daje światło tam, gdzie panuje ciemność i ciepło pośród największego chłodu. Także dziś, w czasach, gdy zewsząd otacza nas cywilizacja śmierci - to kobieta powinna być znakiem sprzeciwu wobec tego, co niesie zagładę. 

Opowiadania Gertrud von le Fort budzą sumienia, otwierają drzwi, pomagają spojrzeć szerzej. Autorka - nawrócona katoliczka jest dla mnie przykładem osoby, która naprawdę w swoim życiu spotkała Jezusa Chrystusa i wszystko nabrało dla niej nagle właściwego sensu. 
Jestem szczególnie wdzięczna za to, że polski czytelnik może wziąć do ręki te teksty przetłumaczone na nasz język ojczysty i zdumiewać się, odkrywać, rozumieć -dziś może bardziej niż kiedykolwiek?

"Bo macierzyństwo jest początkiem wszystkiego, a jakże przerażająca jest historia świata, która wciąż na nowo je zdradza."

____________________________________________________
Gertrud von le Fort "Zgaszone świece", wyd. Ancilla, Poznań 2025
"Zgaszone świece"


„Triumf serca” - film o św. Maksymilianie Kolbe

 Już 12 września 2025 r., do kin w całej Polsce wchodzi film "Triumf serca" - to nieopowiedziana dotąd historia ostatnich dni życia św. Maksymiliana Marii Kolbego, jakie spędził w celi głodowej. Film ten dzięki uprzejmości Rafael Film, który odpowiada za dystrybucję w Polsce, mogłam zobaczyć jeszcze przed premierą. Obejrzałam go i muszę przyznać, że jest to jeden z najbardziej poruszających filmów, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam. Taki, który zostaje w głowie i w sercu na bardzo długo, skłania do głębokich przemyśleń i jest tylko pretekstem do czegoś znacznie większego... 


Film "Triumf serca" rozpoczyna się od chwili, w której św. Maksymilian Kolbe dobrowolnie zgłasza się do odbycia kary w bunkrze głodowym za innego więźnia, Franciszka Gajowniczka, męża i ojca rodziny. W momencie, gdy paradoksalnie wszystko się kończy - tym razem wszystko się zaczyna. Początkowa beznadzieja i rozpacz współwięźniów dzięki niebywałej sile ducha ojca Maksymiliana przekształca się w nadzieję. Śmierć staje się prawdziwym misterium, godnym przejściem do wieczności i triumfem ludzi prawdziwie wolnych, choć uwięzionych przez drugiego człowieka. Nawet w sytuacji, jak wydawałoby się po ludzku - bez wyjścia, toczy się walka o coś zupełnie innego - o życie wieczne, o dusze, o wiarę. Z walki tej, mimo chwil załamania, wszyscy współwięźniowie wychodzą zwycięsko właśnie dzięki cichej obecności i prowadzeniu ojca Maksymiliana. Mamy do czynienia z mistrzowsko naszkicowaną wizją zmagań duchowych, z jakimi każdy z nas w każdym czasie musi się mierzyć. Albowiem ponad naszymi ziemskimi wydarzeniami dzieją się te skryte przed ludzkim wzrokiem i ważą się losy naszej wieczności, o której tak często zapominamy, skupieni na doczesności. 

Jedna z najpiękniejszych scen z całej produkcji to ta, będąca obrazowym przedstawieniem nieba. Oto ojciec Maksymilian prowadzony przez samą Maryję udaje się do chaty, w której wesoło migocą światła i pali się ogień. Wewnątrz spotyka swoich braci z więziennej celi, radośnie tańczących i bawiących się. Tak spełniają się słowa z Księgi Psalmów: "Zamieniłeś w taniec mój żałobny lament, wór zdjąłeś ze mnie, obdarzyłeś radością, aby wciąż moje serce Tobie psalm śpiewało. Boże mój i Panie, będę Cię sławił na wieki."


Trzeba przyznać, że film jest bardzo realistyczny i nie pozbawiony mocnych scen (jak choćby moment, w którym więźniowie dzielą się złapanym szczurem czy rzucają się, by łapczywie spijać padający deszcz). Wszystko to jednak wzmaga dramaturgię i podkreśla to, o co tak naprawdę toczy się stawka - o nasze człowieczeństwo i godność dzieci Bożych. Ojciec Maksymilian wielokrotnie tonuje nastroje, uspokaja, dodaje otuchy, a w konsekwencji ratuje niejedną duszę zagubioną wśród lęku i beznadziei. 

Sam jednak, jak pokazują retrospekcje, nie jest człowiekiem bez skazy. Uświadamia sobie własne błędy i grzechy, jednak widać w nim niezwykłą pokorę, bezgraniczne zawierzenie Bogu i Niepokalanej. Właśnie w tym tkwi jego duchowa siła. Sam z siebie nigdy nie byłby w stanie unieść nie tylko własnej sytuacji, ale również losów współwięźniów, którzy widzieli w nim ostatnie światełko nadziei. Szczególną uwagę warto zwrócić na znamienną duchową walkę między ojcem Maksymilianem a niemieckim oficerem. Choć pozornie to nierówni zawodnicy. bo to Niemiec więzi zakonnika i od niego zależą jego losy, to tak naprawdę nie on odnosi zwycięstwo w tej wojnie. Niemiec uosabia zło i ciemność, a św. Maksymilian niebo i światłość. 

Film "Triumf serca" jest wielowymiarowy. Choć opowiada jedną historię to ma tak naprawdę charakter niezwykle symboliczny. Zwycięzcy są w istocie przegranymi, a ci, którzy ponoszą śmierć - żyją wiecznie. Ta typowa dla Boga logika jest zupełnie obca ludziom, dlatego czasem trudno nam ją przyjąć i zrozumieć. Jedynie przykłady świętych takie jak św. Maksymilian pozwalają nam uwierzyć w to, że "tylko miłość jest twórcza."

Poruszające dialogi, ujmujące zdjęcia, mistrzowska gra aktorska, a przede wszystkim historia, która choć wydarzyła się już 80 lat temu, a bywa nadal aktualna - to właśnie jest wielkim atutem filmu "Triumf serca." Jednak prawdziwą siłą tej produkcji jest to, co można wyczytać między wierszami, poczuć pośród mijających scen, zrozumieć dopiero. gdy pojawią się napisy końcowe. To prawda o nas samych, o wierności Bogu i Jego przykazaniu miłości ujęta w przepiękne filmowe ramy, najmocniej porusza serca widzów. I jestem pewna, że Wasze również poruszy, dlatego z ogromnym przekonaniem polecam Wam, aby udać się do kin i pozwolić sobie na jeden wieczór wzruszenia, a może nawet łez, który z pewnością zamieni się w niejedną głębszą refleksję. 


W świetle obrazów z "Triumfu serca" czytam również bieg ostatnich niespokojnych dni. Przypominam sobie słowa św. Maksymiliana Kolbe: "Przede wszystkim unikaj smutku i zmartwień, bo nie ma racji do smutku. Czyż Opatrzność Boża nie kieruje światem? Czy może się wydarzyć cokolwiek, o czym by Pan Bóg nie wiedział i nie dopuścił? Jeżeli zaś On to dopuszcza, to bez wątpienia dla dobra naszego." 

Jak wielki jest kontrast między głodowym bunkrem a salą weselną, a tak naprawdę dzieli je tylko jeden krok. Ten, o którym decydujemy sami - czy i w którą stronę go zrobimy. Czy będzie to wielki triumf serca - tej miłości, jaka zwycięży w nas mocą łaski Bożej - czy wielka porażka płonnych nadziei złożonych w ulotnej doczesności? Obyśmy zawsze dokonywali dobrych wyborów - jak św. Maksymilian Kolbe, który uwierzył miłości i nie doznał zawodu.

_________________________________________________________
"Triumf serca", reż. Anthony D'Ambrosio, produkcja USA, Polska, dystrybucja polska: Rafael Film,

listę kin, w których grany będzie film znajdziesz tutaj: Rafael Film



„Pochwała niedoskonałości” - duchowe refleksje o świętości

 Tak często wydaje nam się, że świętość to zupełnie inny wymiar, niedostępny dla zwykłych śmiertelników. Bywa tak dlatego, że mylimy świętość z perfekcjonizmem i byciem idealnym, a przecież bez skazy jest wyłącznie sam Bóg. 
Przypomina o tym francuska dziennikarka Alexia Vidot, która na co dzień śledzi duchowe podróże osób podążających za Chrystusem. Z jej obserwacji, badań i rozmyślań powstała książka "Pochwała niedoskonałości" pełna trafnych refleksji na temat drogi do świętości. 


Na początku muszę podkreślić, że nie jest to książka duchowa - to zbiór refleksji napisanych raczej w dziennikarskim duchu. Bardzo podoba mi się styl, w jakim została napisana książka "Pochwałą niedoskonałości". Jest on nieco felietonowy, bliski czytelnikowi i czuć w nim wyraźne dziennikarskie zacięcie autorki. Idąc za tokiem rozmyślań autorki dochodzimy do podobnych wniosków, zwłaszcza, gdy głębiej przyjrzymy się cytowanym fragmentom Pisma Świętego i prezentowanym przykładom. Przecież Jezus otaczał się ludźmi - delikatnie mówiąc - niedoskonałymi. Na głowę swojego Kościoła wybrał św. Piotra, który trzykrotnie wyparł się swojego Mistrza. Jezus pokazuje nam na każdym kroku, że nie ma ludzi idealnych, a jeśli wydaje nam się, że osiągniemy świętość dzięki własnym wysiłkom, jesteśmy w wielkim błędzie. Tak naprawdę wszystko jest przecież łaską - zarówno wiara, jak i zbawienie, dlatego my, niedoskonali ludzie, musimy przede wszystkim otworzyć się na jej działanie. Czasem długo zajmuje nam zrozumienie, że z Bogiem nie można handlować: ja Tobie różaniec, Ty mnie to i tamto. U Boga wszystko jest widziane perspektywą miłości i wszystko w niej właśnie musi mieć swoje źródło. 
Dlatego autorka przytacza przykład św. Teresy z Avila, która pewnego dnia udała się do kaplicy i powiedziała Jezusowi: "Nie chcę tu być. Nie mam ochoty się modlić, niczego nie pragnę Ci powiedzieć. Chcę stąd iść" i zaczęła liczyć kamienne płyty w posadzce. Gdy kilka dni później zapytała Jezusa, która z jej modlitw podobała Mu się najbardziej, On odpowiedział: "Przypomnij sobie dzień, kiedy w kaplicy zaczęłaś liczyć kamienne płyty. Tą modlitwą najbardziej Mnie w sobie rozkochałaś! Bo równie dobrze mogłaś sobie pójść, lecz zostałaś, wybrałaś Mnie, nawet jeśli tylko liczyłaś płyty."

Wydaje się zatem, że nie ilość odmówionych modlitw, podjętych wyrzeczeń, postów ma przeważające znaczenie, ale ich jakość, nasza intencja i autentyczna chęć przebywania bliżej Boga.


Od wielu lat wśród katolików toczy się dyskusja o tym, jak zostać świętym. Alexia Vidot proponuje, by zainspirować się tymi, których świętość już została potwierdzona przez Kościół. Ich życiorysy nie są jednak zupełnie bez skazy. Mamy przecież wielu nawróconych takich jak św. Paweł czy św. Augustyn, którzy wiele lat swojego życia spędzili z dala od Boga. Kiedy jednak Go spotkali, przylgnęli do Niego całym sercem. 
"Dwa lata przed śmiercią Bernadetta Soubirous wyraziła takie pragnienie: Chciałabym, żeby mówiono o wadach świętych i o tym, co zrobili, żeby się poprawić; to pomogłoby nam dużo bardziej niż ich cuda i ekstazy.
Ona sama postrzegała siebie jako "miotłę, którą stawia się za kuchennymi drzwiami."

Może zatem świętość to nie tylko nieustanne dążenie do bycia lepszym, ale również świadomość własnej niedoskonałości. Dlatego Jezus wybiera tych, którzy są słabi i grzeszni.
Kiedyś przeczytałam takie słowa, które byłyby dobrym podsumowaniem książki Alexii Vidot: "Bóg nie wybiera zdolnych, ale uzdalnia wybranych." 
Kościół zatem jest święty wyłącznie świętością Boga, a nie osobistą perfekcją poszczególnych jego członków i właśnie to sprawia, że przez tysiąclecia istnieje i mimo burz, kryzysów - istniał będzie aż do końca świata. 

Autorka książki podkreśla jeszcze jedną ważną kwestię - Bóg mógłby stworzyć nas od razu idealnymi. Nie bylibyśmy jednak wtedy sobą. Najcenniejszy dar, jakim obdarza nas Bóg jest wolna wola.
"Dla ateisty stanowi to dowód na nieistnienie Boga - skoro istnieje zło, nie istnieje Bóg. Dla wierzącego świadczy ono o Bogu, który okazał skrajną delikatność, wycofując się po to, żebyśmy mogli istnieć także bez Niego, na nasze własne ryzyko i własną zgubę. Zamiast to Bogu wyrzucać, powinniśmy Mu dziękować za niedoskonałość egzystencji, na jaką przyzwolił, wypuszczając świat ze swoich rąk. Nasze życie jest dzięki temu bardziej pasjonujące, ponieważ mamy swoją rolę do odegrania w dziele stworzenia."


Nasza niedoskonałość, na którą musimy się godzić nie jest i nie może być jednak wymówką, aby nie dążyć do rozwoju i wzrostu. Jezus zachęca nas w Ewangelii wg św. Mateusza: „Bądźcie doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” Choć nigdy tej doskonałości nie osiągniemy sami, dzięki Jego łasce możemy zbliżyć się do dobra i piękna naszego Stwórcy. Inspirująco pisze o tym Alexia Vidot:
"Niech nigdy nas nie opuszcza to wewnętrzne napięcie, które w sobie nosimy i przez które doświadczamy rozdarcia między niebem a ziemią, gliną a duchem, starym a nowym człowiekiem. Lepiej doświadczać niepokoju niż zadowolenia(...) Krok po kroku wzrastać w coraz subtelniejszej znajomości samego siebie, aż do odnalezienia swojej ostatecznej prawdy, swojego "białego kamyka", to znaczy imienia, które Bóg nam nadał, zanim jeszcze nas stworzył i które zna tylko On."

Autorka książki "Pochwała niedoskonałości" z wyczuciem prowadzi czytelnika przez refleksje nad duchowością i świętością, powołując się nie tylko na słowa z Pisma Świętego, ale również na autorytet Ojców Kościoła i biorąc za przykład świętych. Staje się to niepozorne zaproszenie do analizy własnego wnętrza, naszej relacji z Bogiem i wartości, którymi się w życiu kierujemy. Z jednej strony przynagla nas to do pracy nad sobą, a z drugiej uświadamia, że chociaż całkowite zjednoczenie z Chrystusem jest naszym największym powołaniem i stanowi, jak pisze Vidot "ukoronowanie życia chrześcijańskiego, do którego powinniśmy dążyć w doczesności. Ale uwaga: korona chwały zostanie nam wręczona dopiero w Królestwie." 

Autorka przytacza również piękne słowa papieża Benedykta XVI, które osobiście bardzo mnie ujęły:
"Doskonałości, o którą zabiegamy nie osiąga się raz na zawsze. Doskonałość to bycie w drodze, to ciągła gotowość, by iść naprzód, ponieważ nigdy nie dochodzi do pełnego upodobnienia się do Boga. Jesteśmy zawsze w drodze."
Dlatego nigdy nam nie wolno się zatrzymać. Biada temu, kto w Kościele osiada na laurach, kto bywa "kanonizowany za życia", kogo czci się niemal jak świętego bazując na tym, co zewnętrzne. Serce każdego z nas tylko Bóg, toteż nie powinniśmy sądzić, lecz czekać cierpliwie na owoce - i u nas i u innych. 

W dzisiejszym świecie mierzymy sukces ilością lajków, followersów i subskrypcji, a tymczasem...
"Bóg z największą uwagą patrzy na wdowę i sierotę, na szarych ludzi, na ubogich i nic nieznaczących." 
Trzeba nam "żyć w wolności od bożków, nie stawiać na piedestale postaci idealnych i wyidealizowanych" i pamiętać o słowach św. Pawła: "Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał, co niemocne, aby mocnych poniżyć; i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzone, i to, co nie jest, wyróżnił Bóg, by to co jest, unicestwić."


Książka Alexii Vidot jest bardzo ożywcza, Muszę przyznać, że kiedy przeczytałam pierwsze strony byłam mile zaskoczona i poruszona. Po pierwsze dlatego, że ta książka nie aspiruje do miana lektury duchowej, nie ma tam wymyślonych modlitw ani głębokich interpretacji. Są za to rzeczowe, a jednocześnie bardzo obrazowe refleksje spisane z dziennikarską wnikliwością. Już na wstępie autorka uprzedza, że według niej książka jest kiepska i zasadniczo wcale nie jest z niej zadowolona. Nie mogę się jednak zgodzić z jej oceną - według mnie jest to bardzo dobra lektura, która porusza w sercu czytelnika niejedną strunę. Nie ma w niej patosu ani przesadnej wzniosłości, widać za to warsztat twórczy. Nie da się ukryć, że słowa pisane przez Vidot są owocem jej osobistych przekonań, rozmyślań, wspieranych na przykładach świętych i autorytetów Kościoła. Bardzo doceniam to, że książka mimo niewielkiej obszerności i niezbyt ciężkiej formy jest bardzo inspirująca, zachęca do własnych refleksji, będących niejako przedłużeniem słów z książki. 

W zakończeniu autorka zwraca uwagę na pewną starożytną sztukę zwaną kintsugi, o której już kiedyś słyszałam. Polega ona na naprawieniu porcelany lub ceramiki poprzez łączenie rozbitych kawałków za pomocą laku zmieszanego z drobinkami złota. W pewnym stopniu każdy z nas jest takim potłuczonym naczyniem, nasza biała szata nosi ślady niejednego brudu i choćbyśmy starali się z całych sił to ukryć, pokazywać się w lepszym świetle  - te potłuczenia, ten brud jest częścią nas samych i każdy z nas to widzi. Dopiero, gdy zrozumiemy, że tylko Bóg może nas naprawić i oczyścić jesteśmy w stanie iść prawdziwą drogą do świętości. 

Zachęcając Was z całego serca do lektury "Pochwały niedoskonałości" zostawiam Wam ze słowami św. Tereski, które zacytowała autorka:

"Niekiedy spostrzegamy się, że pragniemy tego, co błyszczy. Wówczas stańmy pokornie w szeregu niedoskonałych, uznajmy, iż jesteśmy małymi duszami, które Dobry Bóg musi podtrzymywać w każdej chwili."

______________________________________________________________________
"Pochwała niedoskonałości. Duchowe refleksje o prawdziwej świętości i życiu bez presji", Alexia Vidot, Kraków 2025
Książkę znajdziesz tutaj

Listy znad otchłani ks. A. Woźnego

Zamiast eleganckiego pióra i kartki papieru - bezduszny formularz z niemieckim napisem: Obóz Koncentracyjny Dachau K 3. Tylko dwa listy w miesiącu, na jednej stronie maksymalnie 15 wersów, a każde słowo dokładnie sprawdzone przez obozową cenzurę. W nagłówku numer więźnia: 21 889 Dachau K3 Bl. 30/I. Tak w latach 1941-1945 wyglądała rzeczywistość ks. Aleksandra Woźnego i wielu katolickich księży. Dziś, w 42 rocznicę śmierci polskiego proboszcza z Ars pragnę przyjrzeć się jego korespondencji z obozu w Dachau - tym listom znad otchłani, które były jednak jednym światłem, nadzieją i namiastką normalności. 
 

Odkąd tylko ks. Aleksander Woźny trafił do obozu zaczął prowadzić korespondencję. Listy, które się zachowały pochodzą z okresu od 16 grudnia 1940 r. do 31 grudnia 1944 r. Ich oryginały znajdują się w Archiwum parafialnym kościoła pw. św. Jana Kantego w Poznaniu, którego proboszczem przez wiele lat był ks. Woźny. Duchowny pisał głównie do swojej siostry, Walentyny, ale również do innych osób, choć część korespondencji (jak choćby z najstarszą siostrą, Zofią) uległa zniszczeniu. Przedruki listów wraz z komentarzami do nich można odnaleźć w opracowaniu wydanym pod redakcją ks. dr Wojciecha Muellera pt. "Listy ks. Aleksandra Woźnego z Dachau" staraniem poznańskiego wydawnictwa Kontekst. 

Zdumiewa przede wszystkim to, że ks. Woźny podszedł do prowadzonej korespondencji bardzo metodycznie. Z powodu cenzury zakres tematów był znacznie ograniczony, jednak ks. Aleksander obchodził zakazy i stosował w listach swoiste szyfry. Pisał np. o sobie samym w trzeciej osobie (nazywając siebie Ksanem, czyli swoim domowym pseudonimem), w ten sposób przemycając bliskim dużo więcej informacji na swój temat niż było to dozwolone. 
Listy ks. Aleksandra kontrastowały z ogromem obozowego okrucieństwa - autor dbał nie tylko o styl, nienaganny język (listy wolno było wysyłać wyłącznie w języku niemieckim), ale również estetykę. Gdy czyta się pisane przez duchownego słowa zupełnie traci się świadomość tego, w jakich okolicznościach musiały być pisane. Jak wskazuje sam ks, Woźny były one dla niego światełkiem nadziei w przerażającej ciemności obozu. 
Jeszcze w obozie przejściowym w Bruczkowie. 29 lipca 1940 r. pisał do siostry:
"Kochana Siostrzyczko! Ogromnie ucieszyłem się Twą pocztówką. Znowu zaczynam się czuć mniej skrępowanym, gdy mogę korespondować."

W 1944 r. ks. Aleksander pisał siostrze: "Czuję się taki mały, kiedy pomyślę, ile Wy dla mnie robicie. Musisz zrozumieć, że także i ja chcę moimi listami sprawić Wam radość, nawet jeśli to trochę lekkomyślne."

Widać wyraźnie, że to nie były tylko słowa, ale mosty między ciemnością a światłością. Nadzieja na to, że ciemność nigdy nie może zwyciężyć. Nie da się chyba opisać, czym musiały być te listy dla ks. Aleksandra i dla jego najbliższych. 


O czym pisał ks. Woźny? Przede wszystkim dodawał bliskim otuchy. Nie skarżył się na nic, nie wyrażał lęku. Pamiętał zawsze o rocznicach czy imieninach bliskich, cieszył się na nadchodzące Święta, dawał też świadectwo duchowej łączności z osobami, które na niego czekały. 
Nie absorbował uwagi, lecz pozwalał na drobne gesty pomocy, pisząc o tym w następujący sposób:
"Kiedy wyrażam moje życzenia, czynię to, by dać Wam okazję, byście zrobili coś dobrego, ponieważ ja sam niekoniecznie potrzebuję te rzeczy, bo można w życiu dać radę bez tak wielu rzeczy." 
Gdy tylko była taka możliwość, w liście z 2 kwietnia 1944 r. napisał: "Chciałbym znów wyrazić swoją prośbę. Sami musicie wiedzieć, kto ją może spełnić. Chciałbym bowiem dostać "Die Geschichte der Seele" ("Dzieje duszy") w oryginale francuskim, aby móc podwójnie się uczyć." 
Prośba została spełniona, a ks. Woźny swe wątłe obozowe siły wykorzystywał, by zgłębiać ideę duchowego dziecięctwa, której wkrótce sam został gorliwym promotorem. 

Za każdy list i przesyłkę ks. Aleksander był bardzo wdzięczny. Notował je i numerował, posługując się tymi numerami swobodnie w dalszej korespondencji. Nieustannie niósł pociechę i nawet w obozowej rzeczywistości nigdy nie przestawał być nade wszystko duszpasterzem.
23 września 1944 r. pisał siostrze: "Cieszę się. że Twoje serce w tym okropnym czasie nie zmarniało. Sądzę. że nadejdzie czas i wszystko zaleczy. Poza tym wszystko się też dobrze ułoży! Tylko nie tracić nadziei. Nadchodzi miesiąc Różańca, to będzie ważny miesiąc, nieprawdaż? Oby przyniósł już nam pokój!"


Na tyle, na ile było to możliwe i pozwalała na to cenzura ks. Aleksander w swoich listach ukazywał swoje przeżycia i uczucia. Wyłania się z nich człowiek niezłomny duchowo, który wszystko zawierzył Bogu. W liście z 27 sierpnia 1944 r. pisał do siostry: "Widać, że w tej wojnie każdy musi swoje przejść, nikt nie jest oszczędzany. Ale mam nadzieję, że ludzie staną się lepsi, nie tak jak po poprzedniej wojnie. Wszechmogący Bóg jest przecież taki dobry! A my tacy niewdzięczni (...) Zatem wszystko jest w porządku. Duchowo przygotowaliśmy się na wszystko."

Mimo osobistych przeżyć ponad siły ks. Woźny poprzez swoją korespondencję współodczuwa z innymi, próbuje ich wspierać, podtrzymać, nie szczędząc dobrych słów pełnych wiary i miłości. Gdy zapomni o czyichś imieninach - szczerze przeprasza - tak, jakby był tylko roztargnionym i zajętym kapłanem, a nie więźniem obozu śmierci. 
"To cudowne, jak nadzieja umacnia słabego i smutnego człowieka. Dziś już nie wyobrażam sobie, abym miał do Was pisać jeszcze raz taki list w grudniu przyszłego roku..." 

Rzeczywiście, od grudnia 1944 r. nie zachowały się już żadne listy ks. Woźnego. Wielu faktów o sytuacji obozowej i o przeżyciach ks. Aleksandra dostarczają jego wspomnienia spisane przez niego w maju 1974 r. na prośbę Archiwum Archidiecezjalnego w Poznaniu. Opisano w nich m.in. okoliczności odprawianych w obozie mszy świętych oraz represje, jakimi byli poddawani duchowni. 


Trudno czytać korespondencję ks. Aleksandra Woźnego z obozu w Dachau bez poruszenia. W tej perspektywie przepełnia mnie wielka wdzięczność za to, że mogę pisać miłe listy z pozdrowieniami do bliskich mi osób tak pięknymi piórami, na własnej papeterii, a nikt nie weryfikuje ich treści grożąc mi śmiercią. Słowo pisane spełnia jednak różne zadania, nieodmiennie jednak dając nadzieję w przeróżnych sytuacjach. 

Ks. Aleksander Woźny to dziś sługa Boży, a miejmy nadzieję, że przyszły błogosławiony. Charyzmatyczny kapłan, niestrudzony spowiednik, który swoją duchową niezłomność wykuwał w warunkach więzień i obozów. Niech oręduje z nieba za nami wszystkimi. 

Piórem Prymasa

 Po dłuższej wakacyjnej przerwie wracam do pisania tekstów na blogu i chciałabym rozpocząć od pewnego podsumowania refleksji i wątków, które przez ostatnie tygodnie poruszałam już w mediach społecznościowych. Z umiłowania pisma ręcznego, piór wiecznych, osobistych notatek zrodziło się we mnie pragnienie, aby zbadać ten wątek w życiu ludzi, którzy mnie inspirują i których słowa są dzisiaj wielką pociechą nie tylko dla mnie, ale i dla wielu innych. Święci, błogosławieni, cisi bohaterowie codzienności przeżywanej w Bożej obecności - nie zawsze przemawiali pełnym głosem. Tak często ich najgłębsze przemyślenia, najcenniejsze myśli, słowa będące dziś dla nas jak ożywczy deszcz - pozostawały jedynie na kartach ich zapisków, dzienników, listów. Stąd zrodził się pomysł na sięgnięcie po te właśnie notatki, spisywane najczęściej odręcznie, atramentem, więc w sposób szczególnie mi bliski. W mediach społecznościowych będę oznaczać takie rozmyślania hasztagiem #pióremodserca
Tutaj natomiast, w mojej kameralnej i subtelnej przestrzeni, która przyjmie każdą ilość znaków, znajdziecie cyklicznie dłuższe teksty - choć nie pisane piórem, lecz na klawiaturze, ale równie z serca, by trafić do Waszych serc. 

Bliski mi jak Ojciec Prymas Tysiąclecia, bł. kard. Stefan Wyszyński po raz kolejny, choć dość nieoczekiwanie, okazał się dla mnie wielką inspiracją. To ten, który prowadził swoje odręczne zapiski przez 33 lata. Pisał przede wszystkim dla siebie, a dziś Jego słowami karmi się wiele dusz.

                 

Prymas był człowiekiem pióra i zostawił po sobie mnóstwo rękopisów - nie tylko swoich dzienników. ale też szkiców, kazań, przemówień itp. Pierwszy zachowany wpis pochodzi z 22 października 1948 r. (pamiętnego dnia śmierci kard. Augusta Hlonda), a ostatni - z 12 maja 1981 r. - dnia 35 rocznicy konsekracji biskupiej kard. Wyszyńskiego, napisany został na 16 dni przed śmiercią.

Pisał, jak sam mówił - pro memoria -dla pamięci. Taką nazwę noszą jego publikowane dziś zapiski, których wydanie zaplanowane jest na 27 tomów. Gdy wgłębić się w słowa notowane przez Prymasa odnajdziemy tam nie tylko zapis codziennych wydarzeń, spotkań, przeżyć. Na kartach swoich dzienników wymalował piórem obrazy poznanych ludzi - ich charaktery, intencje, nierzadko wady, którym Prymas poświęcił słowa konstruktywnej krytyki. 

Podczas dnia skupienia dla akademiczek w Warszawie w 1964 r. Prymas wskazywał:
"Dobrą rzeczą jest prowadzić terminarz zajęć, zwłaszcza gdy ktoś ma taką pracę, z którą łączą się zobowiązania i terminy. Wówczas w kalendarzu można pewne rzeczy notować: o tej godzinie tu, o tej tam lub gdzie indziej. Można też zapisać na oddzielnej kartce np. co jest do zrobienia w poniedziałek, co muszę zrobić, co powinienem zrobić, co mógłbym zrobić, a co można ewentualnie odłożyć. Musi być jakaś kolejność i hierarchia naszych prac i zajęć, abyśmy już z góry wiedzieli, co jest do zrobienia dziś, a co jutro.
Najniebezpieczniejszą rzeczą jest, gdy stanie się przed dniem, który jest dla nas czymś nieokreślonym. Człowiek waha się nieustannie, czyni wybór bez wyboru i nawet nie dostrzega, jak wiele czasu traci. (...) A więc: higiena czasu, ład w terminarzu."

Nie są to tylko słowa rzucane na wiatr, ponieważ Prymas metodycznie realizował je we własnej codzienności. Nawet podczas uwięzienia rozpisał sobie szczegółowy plan dnia, wiele pracował, pisał i nie pozwalał sobie na bezczynność. 


Bardzo ciekawi mnie, jakim piórem pisał Prymas. Podczas mojego pobytu w Komańczy widziałam w tamtejszej Izbie Pamięci kałamarz, pióro i bibularz, a także maszynę do pisania, na której nazaretanka s. Stanisława Niemeczek przypisywała Jego rękopisy. Imponuje mi, że Prymas wytrwale pisał ręcznie, jakby w tej formie mógł najlepiej wyrazić myśli i osiągnąć największe skupienie. Pierwsze pióra Prymasa były zatem pewnie tymi maczanymi w atramencie. W kolejnych latach, na zachowanych fotografiach widać w ręku Prymasa różne narzędzia piśmiennicze - w tym te, które przypominają włoskie Montblanc. Całkiem możliwe, że otrzymał je w prezencie podczas swoich licznych podróży do Rzymu. Jedno jest pewne - dzięki temu, że Prymas swoje dzienniki spisywał atramentem, zachowały się od zapomnienia i możemy się dziś w nich rozczytywać. 

Najbardziej znane notatki prywatne Księdza Prymasa to te, które sporządzał w niewoli - wydano je jako "Zapiski więzienne." Pierwsze polskie wydanie pojawiło się w 1982 r. w Paryżu. Zapiski rozpoczynają się od dnia aresztowania tj. od 25 września 1953 r., a kończą z dniem 26 października 1956 r., gdy Prymas został uwolniony i powrócił do Warszawy. Notatki z tego trzyletniego okresu są z perspektywy historycznej, ale i duchowej szczególnie cenne. Prymas ujął w nich nie tylko codzienne zdarzenia, opisując poszczególne miejsca odosobnienia i ich warunki, ale zawarł nade wszystko swoje refleksje, czasem bardzo trudne i przejmujące. Ze słów Prymasa można wyczytać nie tylko głęboką wiarę i niezłomność, ale również wielką wrażliwość i ból, z jakim łączyło się dla niego więzienie. 3 maja 1954 r. pisał:
"Rodzę w duszy kamienie tak ciężkie, że nie zdołam utrzymać tego owocu żywota mego. Zrzucam je więc do stóp Twoich, Matko, może po drodze z tych głazów zdołasz doprowadzić mnie do Syna - Drogi."

Uderza mnie również walor literacki tekstów Prymasa - napisane są piękną, staranną polszczyzną, ubogaconą poetyckimi zwrotami, porównaniami, metaforami i innymi figurami stylistycznymi. Gdyby nie daty, którymi autor opatruje swoje wpisy, w żadnym razie nie dałoby się odczuć, że mamy do czynienia z codziennymi refleksjami. Próżno szukać w nich potocznego stylu czy luźnych rozmyślań. Każde słowo jest gruntownie przemyślane, zanim zalśni blaskiem atramentu na kartach papieru. Podobną stylistykę można przypisać Prymasowi także w innych Jego tekstach - kazaniach, konferencjach, listach pasterskich itp. Ze skreślonych słów wyłania się potęga umysłu, wielkość charakteru, hart ducha i głębia wiary.


26 października 1955 r. Prymas zapisał: "Dążyć do wewnętrznego uciszenia: zachować pełną ciszę w ciągu godzin pracy, które spędzam w swoim pokoju, unikając kontaktu z otoczeniem. Podnieść wydajność pracy piórem."

Słowa te bardzo dały mi do myślenia. Dzisiaj piszemy przecież tak wiele słów, ale jaka jest ich jakość? Czy dbamy o to, by były staranne, przemyślane, wyglądały estetyczne? Kiedy Bóg powoła nas do siebie to właśnie te słowa będą mówić za nas tu, na ziemi. Zostawimy wszystko, co materialne, ale jakże bezduszne są nasze urządzenia. Prawdziwą pamiątką, cząstką naszej tożsamości będą właśnie te ręczne zapiski, niedokończone dzienniki, szkice tekstów, podkreślone cytaty, inspirujące myśli...  


„Progi twego domu” - recenzja

 

Nadeszło lato, a wraz z nim długie i ciepłe wieczory, podczas których tak miło jest usiąść na werandzie, balkonie czy w ogrodzie i zanurzyć się w pasjonującej opowieści. Z radością powróciłam więc do malowniczego Wrzosowa, do którego po raz drugi zabiera nas Jagoda Kwiecień w drugim tomie swojej Trylogii Różanej. "Progi twego domu" to jednak nieco inna historia, która - muszę przyznać - nieraz mnie zaskoczyła, nieraz wzruszyła, ale przede wszystkim skłoniła do wielu przemyśleń na temat domu, pamięci, przyjaźni i codziennych wyborów. 



W książce "Progi twego domu" na pierwszy plan wychodzi druga z trzech przyjaciółek z Wrzosowa - Gabriela. To dziewczyna z tzw. rozbitego domu, wychowana jedynie przez matkę, która jak się okazuje przez całe życie nie mówiła córce prawdy o ojcu i jego rodzinie. Gabriela z bagażem trudnych doświadczeń staje nieoczekiwanie przed koniecznością zmierzenia się ze swoją przeszłością, ale również teraźniejszością.

Jakie masz skojarzenia ze słowem "dom"? Jakie widzisz obrazy, jakie czujesz zapachy, smaki, odczucia? Może Twoje wspomnienia, podobnie jak bohaterki powieści Jagody Kwiecień, niosą ból, dlatego nie chcesz do nich wracać. Jak Gabriela uciekasz w wir pracy i zamykasz serce na to, co trudne. Ta droga prowadzi jednak donikąd. Dom rodzinny na zawsze odciska niezatarte piętno na całym naszym życiu. Jeśli było w nim wiele miłości - uczymy się kochać, a gdy spotkało nas odrzucenie - czujemy się gorsi. Tylko Bóg potrafi wejść w sam środek naszych zranień i ze swoją Ojcowską miłością je uzdrowić. Relacja z naszym ziemskim Ojcem może być trudna, jednak Ojciec Niebieski widzi nasze lęki, żale, potrzeby i nie pozostawia nas samych.

Po raz kolejny bohaterowie z Wrzosowa przekonują się, jak wielką moc ma wstawiennictwo świętych. Św. Rita jest cichą patronką całej Trylogii Różanej, a Jagoda Kwiecień przypomina, że święci czekają na każdego z nas, by pomóc nam w drodze do nieba. Przyznam, że wyjątkowo poruszyły mnie słowa o. Marka Donaja, które autorka zacytowała w powieści:

"Św. Rita do nikogo nie należy. Każdy chce sobie ją przypisać. A ona jest jedną z nas, dlatego tak przebija się przez wszystkich świętych. Wymknęła się nam spod ram świętości. Każdy jak teraz kultywuje świętych, to zamyka ich w jednym aspekcie. Św. Rita nie wytrzymała i wyszła spod tych ram, które powstały. To nie Rita załatwia sprawy. Przyzwyczailiśmy się do tego, że przychodzimy do niej, jak do sekretarki, a to byłoby sprzeczne z Ewangelią. Ona tylko pokazuje co masz zrobić. Jeśli się gniewasz, to przebacz. Jeśli się smucisz, to pociesz… Ta święta ma skuteczność wtedy, gdy przychodzę z żywą wiarą."


Żywa wiara to coś, co zdecydowani wyróżnia bohaterów powieści "Progi twego domu". Sprawia, że czytelnik ma świadomość tego, że nie ma w ręku po prostu zwykłej książki, lecz literaturę obyczajową mocno zakorzenioną w wartościach katolickich. Jednocześnie wątki te są poprowadzone subtelnie i bez narzucania, zatem jeśli ktoś nie znalazł jeszcze swojej drogi do Boga, może skupić swoją uwagę na przeżyciach bohaterów, które niejednokrotnie trzymają w wielkim napięciu. 

Dużym atutem książki jest ukazanie siły prawdziwej przyjaźni między kobietami. Historia ta daje nadzieję, że w świecie pełnym zazdrości, porównywania się, braku akceptacji, kobiety mogą być dla siebie wzajemnym wsparciem, ocierać łzy, pożyczać sukienki, poprawiać kapelusz - po prostu polegać na sobie. Czytając kolejne strony czytelnik sam pyta siebie, jak wyglądają jego relacje, czy jest w nich coś do naprawienia, a może do wybudowania na nowo?


Po lekturze zarówno pierwszego, jak i premierowego drugiego tomu powieści mogę powiedzieć zupełnie obiektywnie, że widzę zdecydowaną różnicę w warsztacie autorki. Dostrzegłam większą pewność i lekkość pióra, a także dojrzałość. Mimo tego, że znałam już trochę historię Róży, Gabrieli i Wiktorii, opowieść nadal potrafiła mnie zaskoczyć. Z wielkimi nadziejami czekam zatem na ostatni akt, a trzeci tom Trylogii planowany jest na jesień tego roku.

Z całego serca polecam rozpocząć lekturę tej historii od samego początku, czyli od pierwszej części pt. "Z różą w dłoni", co znacznie ułatwia orientację w relacjach między bohaterami. Drugi tom jest jednak zupełnie inną opowieścią, którą polecam szczególnie tym, którzy chcą na nowo zbudować progi domu - czy to rodzinnego czy tego, jaki tworzą dziś.

Na koniec muszę przyznać, że zachwycił mnie dobór tytułów Trylogii - każdy z nich został zaczerpnięty z pieśni ku czci św. Rity, co tworzy piękną klamrę kompozycyjną i spina trzy historie wokół jednej Świętej, dla której nie ma spraw tak trudnych, których nie mogłaby rozwiązać z miłością.

Gratuluję Jagodzie Kwiecień, prywatnie wspaniałej kobiecie o wielkim sercu, która zechciała podzielić się "swoją" św. Ritą z nami wszystkimi. 

Dziękuję wyd. Esprit za współpracę recenzencką nad tym tytułem.

"Progi Twego domu" w księgarni wyd. Esprit

"Progi Twego domu" z autografem autorki

„Milcząca dusza” - dziennik duchowy sł. Bożej Elżbiety Leseur

 

Miłość może być czasem samotnością. Zdarza się tak, gdy temu, kogo kochamy, nie możemy opowiedzieć wszystkiego, co dzieje się w naszej duszy, podzielić się poruszeniami serca. Gdy ten, z kim dzielimy życie nie zna Boga, który jest nam tak bliski. Te rozterki znała Elżbieta Leseur, żyjąca w XIX w. oddana żona, której mąż deklarował się jako ateista. Heroiczna wręcz postawa Elżbiety sprawiła, że zmarła w opinii świętości i aktualnie toczy się jej proces beatyfikacyjny. Mąż nawrócił się po jej śmierci i został katolickim kapłanem. Właśnie staraniem wydawnictwa M został wydany duchowy dziennik Elżbiety, który może być umocnieniem dla wielu osób. 


Dziennik Elżbiety Leseur został zatytułowany "Milcząca dusza", a tytuł ten w pełni oddaje to, co zamierzyła sobie kobieta. Widząc, że na nic nie zdają się jakiekolwiek próby nawrócenia męża, a nawet rozmów o Bogu, Elżbieta postanowiła milczeć na ten temat, świadczyć za to swoim codziennym zachowaniem i w duchu pokuty ofiarowywać swoje cierpienia, codzienne trudy, modląc się wytrwale za męża. Dzienniki, które pisze rzucają światło na jej bogate życie wewnętrzne, wielką pokorę i wymagania, które stawiała względem siebie, będąc jednocześnie wielkim wsparciem dla innych. 
Elżbieta pisała:

"Przede wszystkim zachować ogromną powściągliwość we wszystkim, co się tyczy spraw wiary, które dla niego są jeszcze okryte zasłoną. Jeśli czasem potrzeba spokojnego stwierdzenia lub gdy widzę, że mogę owocnie odsłonić zakątek mego serca, niech to będzie pokaz rzadki, uczyniony świadomie, z całą łagodnością i pogodą ducha. Pokazywać mu owoce bez życiodajnych soków, moje życie, a nie wiarę, która je przemienia, światło będące we mnie, nie mówiąc o Tym, który daje je mojej duszy; objawiać Boga, nie wypowiadając Jego imienia - oto, wierzę, jedyna forma, jaką może przybrać moje pragnienie nawrócenia i uświęcenia dla drogiego towarzysza życia, mego ukochanego Feliksa."

Duchowe zmagania Elżbiety będą wielką inspiracją nie tylko dla osób, które są w podobnej sytuacji do niej. Kobieta opisuje bowiem własną drogę wiary, stawiane sobie cele, mające być jej wyznacznikami ku świętości. Pod tym względem szczególnie cenną lekturą jest z pewnością druga część jej zapisków - Zeszyt postanowień, które pisała w latach 1906-1912. Znajdziemy w nim m. in. wybraną przez nią regułę życia, postanowienia ogólne, a także na poszczególne okresy roku liturgicznego. Czytając je ma się wrażenie jakby Elżbieta żyła na zewnątrz jako żona i przyjaciółka, ale w głębi duszy mając jasno wytyczoną ścieżkę, przypominającą drogę osób w pełni poświęconych Bogu. 

"Mieć zawsze duszę uchyloną dla dusz, które zechcą się jej zwierzyć, nie otwierać jej jednak całkowicie; zachowywać zawsze to, co w niej najintymniejsze, dla Boga samego (...) 
Kochać za tych, którzy nienawidzą, cierpieć za tych, którzy się bawią, dawać za tych, którzy się wstrzymują..."




Zdumiewające w historii Elżbiety Leseur jest to, do jakiej doskonałości chrześcijańskiej zdołała dojść pomimo tego, że opierała się wyłącznie na Bogu. Nie mogła swoimi duchowymi rozterkami podzielić się z nikim bliskim, bo jak sama wskazuje, zarówno jej mąż, jak i najbliższe otoczenie było negatywnie, a wręcz wrogo nastawione do jej wiary. Była regularnie przedmiotem drwin czy żartów tylko z tego powodu, że wierzyła. W pewnym momencie wypracowała jednak tak bliską więź z Bogiem, że nie zwracała uwagi na to, co zewnętrzne, pisząc: "Wiara moja jest intymna, świadoma i tak głęboka, że ludzie czy rzeczy, które zadają mi cierpienie, nie mogą już jej zmącić."

Elżbieta porusza pokorą, cichością i ofiarną postawą wobec innych. Jej zapiski są głębokie, a jednocześnie pokrzepiające. Otulają zranionego, pocieszają w naszych smutkach i dają nadzieję, którą Elżbieta tak bardzo pragnęła nieść innym mówiąc: "Spraw, bym była pospolitym naczynieniem, przez które przenika oświetlające i ogrzewające światło."

Dzienniki Elżbiety zostały poprzedzone wstępem napisanym przez jej męża, Feliksa, już po jej śmierci. To opowieść człowieka, który zrozumiał swój błąd i ma świadomość tego, jak wiele w życiu utracił. Przyjmuje jednak ofiarę żony i stara się przede wszystkim żyć według tego duchowego testamentu, który ona dla niego zostawiła. Słowa Feliksa są bardzo poruszające i pokazują dobitnie, jak bardzo ofiarna miłość i szczera modlitwa są w stanie przemienić zatwardziałe serca ludzkie.


"Milcząca dusza" to polskie wydanie zapisków Elżbiety. Jakiś czas temu wydawnictwo M wydało również biografię Elżbiety i Feliksa Leseur zatytułowaną "Połączeni przez miłość, podzieleni przez wiarę", autorstwa Bernadette Chovelon. Możemy w niej poznać historię małżonków - ich codzienną drogę, alei rozterki związane z odmiennym podejściem do Boga. Feliks był bowiem ateistą, mającym wrogi stosunek do wszystkiego, co łączyło się z religią, a na jego postawę miało wpływ środowisko polityczne francuskich antyklerykałów, w którym się znajdował. Mimo wielkiej miłości między Elżbietą a Feliksem panowało jednak w kwestii wiary wielkie niezrozumienie, które Elżbieta heroicznie postanowiła wypełnić własną ofiarą, by wymodlić nawrócenie męża. 

Elżbieta i Feliks to fascynująca para, będąca dziś wielką inspiracją dla ludzi, których połączyła miłość, ale podzieliła wiara. Ich historia jest ziszczeniem słów św. Wincentego a Paulo: "Pozyskujcie Bogu dusze swą łagodnością, swym współczuciem dla ich wad i wrażliwością, dzięki której dzielicie z nimi ich nieszczęścia."

Książkę "Milcząca dusza" miałam przyjemność objąć swoim patronatem medialnym. 

___________________________________________

"Milcząca dusza". Dziennik Elżbiety Leseur, tłum. K.Kamińska, Wydawnictwo M, Kraków 2025
Zamów książkę