Gdy myślę o Ojczyźnie, widzę bł. ks. Jerzego... - słowo o biografii ks. J. Popiełuszki

 Kiedy myślę o Ojczyźnie, zwłaszcza w takie Święto jak dziś, mam przed oczyma naszą piękną, choć bolesną historię. Widzę wielkich Polaków, którzy oddali życie za Ojczyznę, za polskość, wolność, wiarę. Wśród twarzy tych bohaterów narodowych, zwłaszcza żyjących w XX w., jaśnieje postać ks. Jerzego Popiełuszki, męczennika za wiarę, ale też wielkiego patrioty. Człowieka, który mógłby powtórzyć za bł. kard. S. Wyszyńskim, że "kochał ojczyznę bardziej niż własne serce." 


W ostatnich tygodniach miałam okazję przeczytać najnowszą biografię ks. Jerzego autorstwa p. Ewy Czaczkowskiej i Tomasza Wiścickiego wydaną przez Edycję św. Pawła. Dzięki tej lekturze można poznać bliżej człowieka, który stał się legendą, choć niemal żadna z osób, jakie go znały, nie spodziewałaby się tego. 

Biografia została podzielona na siedem części, ułożonych chronologicznie, począwszy od dzieciństwa spędzonego w ubogim domu na Podlasiu, z którego ks. Jerzy wyniósł jednak silną i prostą wiarę. Właśnie to wychowanie do wartości stało się przyczyną jego ujmującej postawy nie tylko jako kapłana, ale przede wszystkim jako człowieka wierzącego. 

"Za takim kimś tęskni się od prawieków, za człowiekiem - dzieckiem. On zachwycał się jak dziecko, martwił się jak dziecko, cieszył jak dziecko, bawił jak dziecko. Jego wiara też była wiarą dziecięcą. Jak mama kiedyś nauczyła - tak on wierzył."

Aż do 1980 r. ks. Jerzy był przez wiele osób określany jako przeciętny, niczym niewyróżniający się kapłan. Gorliwy, wypełniający swoje zadania, lecz prosty i cichy. W książce oddano głos jego przyjaciołom, znajomym, współpracownikom, księżom. Większość z nich mówi o wielkiej zmianie, jaka zaszła w ks. Jerzym. Ks. Bogdan Liniewski wskazuje:

"Tej zmiany nie da się inaczej wytłumaczyć, jak wpływem Ducha Świętego. Po prostu łaska Boża. To był człowiek dla tego czasu, on się po to urodził, żeby w roku 1980 zaistnieć i żeby był świadkiem Chrystusa w tamtych czasach."

W biografii bardzo wiele miejsca poświęcono sylwetce ks. Jerzego - nie tylko bohatera, ale po prostu Jurka. Człowieka, który potrafi oddać komuś własne buty, ale nie lubi przegrywać w karty. Mającego swoje przyzwyczajenia, pewne słabości, które jednak w żaden sposób nie rzucają cienia na jego heroiczną postawę i męczeństwo. 


Ujmuje mnie to, jak wyjątkowa była relacja ks. Popiełuszki z Prymasem Wyszyńskim. W pewnym sensie ks. Jerzy wzrastał dzięki Prymasowi - już od czasów seminarium kard. Wyszyński otaczał go szczególną opieką duszpasterską z powodu przymusowego wcielenia do wojska. Powszechnie wiadomo było, że duża liczba powołań do wojska wśród kleryków była związana z antyrządową postawą biskupa danej diecezji. Niewielu było chyba duchownych, których aparat władzy nie akceptował tak jak Prymasa Tysiąclecia. Ks. Jerzy inspirował się nauczaniem Prymasa, wielokrotnie cytował jego słowa w swoich homiliach, m.in. w słynnych mszach za Ojczyznę. Gdy stawiano ks. Jerzemu rozmaite zarzuty związane z jego duszpasterstwem, on odwoływał się do autorytetu papieża Jana Pawła II i kard. Wyszyńskiego. 
Mimo, że  był - jak to ujął Prymas Glemp - "tylko szeregowym księdzem" - z Prymasem Wyszyńskim czy Janem Pawłem II łączyła go wielka duchowa wolność.

"Aby pozostać człowiekiem wolnym duchowo trzeba żyć w prawdzie. Życie w prawdzie to przyznawanie się do niej i upominanie o nią w każdej sytuacji. Na tym polega w zasadzie nasza niewola, że poddajemy się panowaniu kłamstwa, że go nie demaskujemy i nie protestujemy przeciwko niemu na co dzień."

Biografia jest niezwykle ciekawą lekturą, bo oprócz faktów historycznych, wspomnień osób znających ks. Jerzego, autorzy rysują profil charakterologiczny ks. Popiełuszki. Starają się wykazać, jakimi motywacjami się kierował, skąd brała się jego autentyczność i dlaczego - jak przewidział Jan Paweł II "z tej śmierci wyrosło dobro."

Autorzy książki stawiają pytania i proponują odpowiedzi, lecz w dużej mierze pozostawiają czytelnikowi pole do interpretacji, do samodzielnego odkrycia postaci ks. Jerzego, na jego zrozumienie. 

Dziś, w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, myślę, jaki byłby nasz kraj, gdyby nie bohaterowie tacy jak ks. Jerzy Popiełuszko. Gdzie bylibyśmy dziś jako naród, gdyby nie Boży szaleńcy, ludzie wielkich idei, niezrozumiani często przez swoich współpracowników. Ludzie, którzy bardzo dosłownie wzięli w swoim życiu wielkie słowa i przesłanie Ewangelii. 
Podczas jednej z Mszy za Ojczyznę ks. Popiełuszko powiedział:

"Takim narodem - jak żadnym narodem- poniewierać nie wolno. Takiego narodu nie rzuci przemocą na kolana żadna siła szatańska. Ten naród udowodnił, że kolana zgina tylko przed Bogiem. I dlatego wierzymy, że upomni się o niego sam Bóg."

Ty, który byłeś głosem ludzi, którym nie pozwalano się wypowiedzieć,
Ty, który ukochałeś Ojczyznę aż po krzyż
Bł. ks. Jerzy - módl się za Polskę.

________________________________________________________________
E. K. Czaczkowska, T. Wiścicki, "Błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko. Biografia." Edycja św. Pawła
Biografia ks. Jerzego - zamów książkę

Tekst we współpracy recenzenckiej z wyd. Edycja św. Pawła.

„Z różą w dłoni” - powieść, której patronuje św. Rita

Za taką książką tęskniłam zanim jeszcze Jagoda ją napisała. Czekałam na mądrą, dobrą polską powieść, która na nowo zapali we mnie chęć do czytania tego gatunku. Marzyłam o książce, która będzie z rodu Józefa - jakby to powiedziała Ania Shirley. Nasza, bliska, osadzona w katolickich wartościach, a jednocześnie pozostawiająca bez tchu, wciągająca od pierwszej do ostatniej strony.

Taka właśnie jest najnowsza powieść „Z różą w dłoni” napisana przez Jagodę Kwiecień i wydana staraniem Wydawnictwa Esprit. Pachnąca różami książka, której patronuje św. Rita. 


Autorka wprowadza czytelnika w świat malowniczej Zatoki Wrzosowskiej, gdzie kilkoro przyjaciół nadal stara się ocalić łączącą ich więź. Mimo nieuniknionej dorosłości i napiętych relacji, młodzi ludzie pragną zachować od zapomnienia bliskość, rozmowy do późna w nocy i obecność, której w dzisiejszych cyfrowych czasach tak często nam brakuje. 

Główna bohaterka, Róża, stoi na życiowym rozdrożu. Zdradzona przez ukochanego, nie potrafi ruszyć z miejsca. Po stracie ukochanej Mamy nie umie poradzić sobie z tęsknotą. Jej położenie wydaje się beznadziejne, może dlatego przypomina sobie o św. Ricie? Ulubiona święta jej Mamy staje się pretekstem do odkurzenia pamiątek z przeszłości. Odnaleziony klucz do sekretarzyka Mamy okazuje się kluczem do zagubionej duszy córki. Dzienniki zmarłej  objaśniają Róży codzienność, prowadzą przez trudne doświadczenia, dodają sił i otuchy. 
Nie ukrywam, że to mój ulubiony wątek tej powieści, który odczytuję bardzo osobiście. Przeżycia Róży są mi w tym aspekcie niezwykle bliskie i sama chciałabym znaleźć taki list adresowany do mnie przez moją zmarłą przed ośmioma laty Mamę… Ta płaszczyzna opowieści pozwala jednak zrozumieć czytelnikowi, że miłość sięga dużo dalej poza bramę śmierci, bo jej źródło tkwi w Miłości Boga do człowieka. 


Wielu z czytelników do gustu przypadnie zapewne historia Róży i Huberta, którzy krążą wokół siebie niczym satelity, wzajemnie przyciągając się i odpychając. Mnie jednak szczególnie ujęła metamorfoza Sypniewskiego, której wszyscy jesteśmy świadkami. Stopniowo jak zmianie ulega Jego relacja z Bogiem i jak otwiera się na działanie Ducha Świętego, obserwujemy odrodzenie tego bohatera jako człowieka, jego dojrzewanie do miłości i ofiary. 

W książce pięknie i subtelnie poprowadzony jest wątek wiary. Nienachalnie wkraczamy w świat bohaterów, dla których ważna jest Eucharystia, Adoracja i kult św. Rity. Jestem głęboko przekonana, że to drugie dno powieści przyniesie owoce. Nie chodzi tu bowiem tylko o piękną historię, wzruszającą opowieść, ale o głębszą refleksję nad tym, jak wygląda moje własne życie duchowe. Pośród pogubienia, siłowania się z Bogiem, a nawet spraw beznadziejnych, zawsze jest światełko w tunelu, tak jasne, że wskazuje drogę i tak pewne, że wzbudza poczucie bezpieczeństwa. On jest i czuwa, w każdym naszym strapieniu. 

Ujmująca jest wrażliwość autorki, która wprost przenosi się na strony książki. Bohaterowie są utkani z różnych, często nieidealnych cech, mają jednak w sobie prawdę, szlachetność i gdybyśmy mogli się z nimi spotkać, zapewne dobrze by im patrzyło z oczu. Każdy z nich ma jednak swoją własną opowieść, swoje pasje, pragnienia i słabości. Czytelnik czuje się pośród nich po prostu jak w gronie dobrych, wypróbowanych przyjaciół. 
Dziękuję Jagodzie za tak radujące moje serce nawiązania, przebłyski mojej wrażliwości, momenty rozpoznania - takie jak miłość do książek Jane Austen, a także postać Wiki szyjącej własne ubrania na maszynie z nutą vintage. 


Od dawna lubię czytać teksty, jakie Jagoda Kwiecień publikuje na blogu i w mediach społecznościowych. Jej styl, a także konsekwencja w tym, jak dzieli się swoimi pasjami są imponujące. Jej pierwsza powieść skupia w sobie cały ten warsztat twórczy i sprawia, że książkę przede wszystkim bardzo dobrze się czyta. Wielość wątków ubarwia historię, ale nie przytłacza czytelnika, lekki, ale trzymający poziom styl sprawia, że przez lekturę można po prostu płynąć. 

Nie można nie wspomnieć o niezwykłym wydaniu tej powieści, które jest estetyczną ucztą dla oka. Romantyczna okładka, delikatna czcionka, a nade wszystko barwione brzegi, układające się w kształt róż sprawiają, że mamy do czynienia z majstersztykiem w każdym tego słowa znaczeniu. 

Dlaczego zatem zawahałam się, gdy otrzymałam propozycję objęcia tej książki swoim patronatem? Pierwsze o czym pomyślałam: przecież tak dawno nie czytałam powieści. Oprócz starej, dobrej klasyki, niemal nie czytam już nowych powieści. Książka Jagody pozwoliła mi jednak przypomnieć sobie, dlaczego ten gatunek zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. W podziękowaniach Jagoda cytuje słowa D. Hunter: „Powieści są jak portale do różnych miejsc, kocham to, jak potrafią wciągać w życie bohaterów, a ci stają się naszymi przyjaciółmi.”

Zawsze w ten sposób postrzegałam czytane przez siebie książki. W ostatnich miesiącach z powodu mocno ograniczonych możliwości czasowych najłatwiej było mi zrezygnować z książek obyczajowych, ale dziś widzę, że nie była to zupełnie słuszna decyzja. Powieści są bowiem jak tajemnicze ogrody, jak bramy do naszych Narnii, jak kolejna przygoda, jasny płomień w szarzyźnie codzienności. 

Taka jest też powieść „Z różą w dłoni”. Każdy z nas niesie z sobą niczym róże całe naręcza swoich codziennych zmartwień, trudności, cierni, a dobry Bóg przez wstawiennictwo świętych i błogosławionych uwalnia nasze serca od tych ciężarów i daje nam nadzieję. 

Powieść Jagody daje pokój serca - oby każdemu z Was przyniosła to, na co w głębi duszy czekacie.  Dawno nie było na rynku tak dobrej książki! Nim ukażą się kolejne części tej trylogii zamówcie swój egzemplarz - na długie jesienne wieczory, mroźne zimowe poranki czy też w otulającym prezencie dla kogoś bliskiego. 


Wielkie gratulacje dla autorki, która jest przykładem tego, że pracowitość i pasja są w życiu tym, co prowadzi nas najwłaściwszą drogą - ku pięknemu rozwojowi. 

__________________________________

We współpracy recenzenckiej z Wydawnictwem Esprit.

Książkę można zamówić w księgarni wydawnictwa: 

Zamów książkę „Z różą w dłoni”


O tych, którzy postawili na Maryję - recenzja książki „Wojownicy Maryi”

 Kilka lat temu, gdy byłam na Jasnej Górze i obowiązkowo wybrałam się na wieczorny Apel Jasnogórski, przeżyłam naprawdę niezwykłe doświadczenie. Oto w kaplicy Cudownego Obrazu spotkałam grupę kilkudziesięciu mężczyzn ubranych w jednakowe czarne bluzy z wizerunkiem Matki Boskiej. Na szyjach mieli grube, jakby pancerne różańce. Większość z nich miało tatuaże i było widać po nich, że regularnie odwiedzali siłownię. Jednym słowem - bałabym się przejść obok nich wieczorem na ulicy. Nagle wybiła 21:00 i rozległ się donośny śpiew hymnu "Bogarodzica". Nigdy nie słyszałam jeszcze czegoś takiego. Tak wyobrażam sobie polskich rycerzy, którzy szli na bitwy przed setkami lat. Gdy mężczyźni zdjęli z szyi różańce i w wielkim skupieniu odmawiali kolejne "Zdrowaś", pomyślałam: Jeszcze Polska nie zginęła, jeśli ma mężczyzn, którzy tak potrafią się modlić...


Oczywiście na Jasnej Górze miałam wtedy okazję spotkać Wojowników Maryi - członków wspólnoty, która powstała w 2016 r. Ma na celu zrzeszać i formować duchowo katolickich mężczyzn. Dziś działa nie tylko w Polsce, ale i za granicą. W świecie, w którym coraz więcej osób deklaruje, że nie wierzy w Boga, rosnąca liczba Wojowników Maryi jest czymś niebywałym. O tym właśnie fenomenie jest książka Joanny Bątkiewicz - Brożek pt. "Wojownicy Maryi. Rycerze Apokalipsy. Historia i tajemnica", wydana staraniem wyd. Esprit.

Autorka książki poprzez opowiedziane historie członków wspólnoty, stara się odpowiedzieć na pytanie, co sprawia, że tak wielu mężczyzn nawraca się i chce formować w Wojownikach Maryi. Rozmowy z Wojownikami są poruszające, niejednokrotnie wzruszyły mnie i chwyciły za serce. Nie są to bowiem często mężczyźni bez skazy, ale ludzie po ogromnych przejściach, którzy latami tkwili w grzechu i zagubieniu. Wszystkich ich jednak łączy jedno - w jakimś momencie w ich życie wkroczyła Maryja, która za rękę zaprowadziła ich do Jezusa. 

Każdemu, kto sceptycznie patrzy na Wojowników polecam, by się przełamał i sięgnął do tej książki. Niech słowa samych mężczyzn uświadomią nam, co - a właściwie Kto - stoi za tymi ludźmi, którzy jak mówił bł. Prymas Wyszyński zechcieli "wszystko postawić na Maryję." Z pewnością nie jest to dotychczasowy moderator ruchu ks. Dominik Chmielewski, który choć charyzmatyczny i oddany sprawie, stanowi jedynie narzędzie w rękach Matki Bożej. Po lekturze książki p. Bątkiewicz - Brożek nie mam wątpliwości, że to właśnie Maryja zebrała tych wszystkich mężczyzn pod swoim sztandarem, by modlili się za siebie, za swoje rodziny, za Polskę i Kościół oraz by byli świadectwem dla innych, którzy się nie modlą. 


Dużą zaletą książki "Wojownicy Maryi" jest to, że autorka oddaje głos samym członkom wspólnoty oraz ich bliskim. Setki, tysiące kilometrów dociera do ich domów i środowisk, wysłuchuje wspomnień, historii nawróceń, a także upadków. Opowieści, w których przewija się najrozmaitsze zło, grzech, a bywa, że nawet łamanie prawa. Wszystko to w tych ludziach zmienia modlitwa i życie sakramentami.  W książce wyjaśniono, jak wielką łaską dla członków ruchu jest wspólnota - hasło "brat za brata", poczucie wspólnego kroczenia po drodze wiary. 

Chyba największe wrażenie podczas lektury zrobiła na mnie historia Jacka Piętki -Wojownika Maryi, który jako jeden z kilka członków ruchu jest już po drugiej stronie, bo Pan Bóg powołał go do Wieczności. Nie da się opisać jej słowami, posłużę się zatem cytatem autorki, który mam ciągle w swoich myślach:

"Im bardziej o niej myślę, tym bardziej nabieram przekonania, ze ta historia jest ilustracją roli, jaką odegra cały ruch Wojowników Maryi. Ludzkość jest dziś w stanie ciężkim. Jakby na OIOM-ie, jak Jacek był. Ale zastępy takich ludzi jak Wojownicy Maryi przygotowują ją, tak jak Jacka, na to spotkanie. Na ten dzień."

Pozwolę sobie napisać jeszcze kilka słów o ks. Dominiku Chmielewskim, dotychczasowym moderatorze Wojowników Maryi, obecnie nadal duchowo wspierającym ten ruch. Jakiś czas temu wokół jego osoby i nauczania rozpętała się wielka burza, zwłaszcza medialna. Wielu tzw. znawców teologii uznawało, że ks. Domiik głosi treści niezgodne z nauczaniem Kościoła Katolickiego. Nie zostało to w mojej ocenie dostatecznie sprostowane, choć w sprawie wypowiedziała się Komisja Nauki Wiary Konferencji Episkopatu Polski. Komisja zaleciła w nauczaniu korektę (tak naprawdę w praktyce zmianie uległo zaledwie kilka zdań z książki "Kecharitomene"). Komunikat Komisji dostępny jest w internecie, dlatego nie będę go szerzej omawiać. 
Podstawowym zarzutem stawianym ks. Dominikowi Chmielewskiemu jest "maksymalizm maryjny". Nie wiem, jak zatem dzisiejsi teologowie oceniliby duchowy testament św. Maksymiliana Kolbe, bł. Kardynała Stefana Wyszyńskiego czy Jana Pawła II. 

Prymas Wyszyński mówił: "NIE BÓJMY SIĘ, ŻE MARYJA PRZESŁONI NAM CHRYSTUSA, ONA JEST PO TO, ABY DO NIEGO PROWADZIĆ. (...) „Maryja jest cała dla Jezusa. Jej racja istnienia jest tylko z Niego i dla Niego" „Jest więc cała chrystocentryczna".


____________________________________________________________________

Książka Joanny Bątkiewicz-Brożak pt. "Wojownicy Maryi. Rycerze Apokalipsy. Historia i tajemnica" dostępna jest w księgarni internetowej wyd. Esprit: 
Wojownicy Maryi

Uwięzić Kościół - więzienne losy abp Baraniaka

 

Noc z 25 na 26 września 1953 r. w Domu Arcybiskupów Warszawskich była dramatyczna. Wtedy to funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa aresztowali Prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego. Prymas nie miał pojęcia, że zaledwie kilka godzin później jego sekretarz, biskup Antoni Baraniak również zostanie zatrzymany. Tak rozpoczęły się długie miesiące uwięzienia dla tych dwóch niezłomnych kapłanów, których losy były tak bliskie, a jednak - zupełnie odmienne. Komuniści mylili się sądząc, że w ten sposób zatrzymają cały polski Kościół. Nie wiedzieli, że Kościół zawsze naśladuje Chrystusa i jak On jest gotów iść na krzyż.

Prymas Wyszyński od 26 września 1953 r. do 12 października 1953 r. był internowany w klasztorze Ojców Kapucynów w Rywałdzie k. Grudziądza. Następnie przewieziono go do Stoczka Warmińskiego, skąd w październiku 1954 r. został przetransportowany do Prudnika Śląskiego, a rok później - do Komańczy. Losy więzienne Prymasa znamy z "Zapisków więziennych" - wiemy, że choć przetrzymywany w bardzo trudnych warunkach i torturowany psychicznie, nie był fizycznie katowany. Inaczej działo się w przypadku jego sekretarza - bp Antoniego Baraniaka. Biskup został przewieziony do aresztu śledczego przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. To, w jak nieludzki sposób był tam traktowany historycy odtworzyli głównie z zeznań innych więźniów i sposobu funkcjonowania tej zbrodniczej placówki. Sam Baraniak mówił o tym czasie bardzo niechętnie, niemal wcale. Pierwsze chwile wspominał jednak następująco:

"Doprowadzono mnie prosto do depozytu, gdzie zabrano moją teczkę z bielizną, wszystkie insygnia biskupie i wszystko, co miałem w kieszeniach z różańcem włącznie oraz pieniądze, które ubowcy zabrali z mojego pokoju i sypialni. Zaprowadzono mnie do pustej betonowej celi, w której była prycza, taboret, dzban wody z miednicą i kibel. Groźnie zaskrzypiał potężny klucz w żelaznych drzwiach i wreszcie nastała cisza."


Biskupowi Baraniakowi formalnie zarzucono prowadzenie działalności antypaństwowej. Komuniści jednak planowali przeprowadzić procesy pokazowe zarówno bp Baraniakowi, jak i kard. Wyszyńskiemu. Biskup miał być głównym świadkiem w sprawie Prymasa i zeznawać przeciwko niemu. Obciążające zeznania ubowcy planowali wymusić na biskupie wymyślnymi torturami. Nie spodziewali się jednak, jak wiele może wytrzymać ten niepozorny kapłan. Postawa bp Baraniaka w więzieniu była z pewnością heroiczna. Powtarzał on sobie w najbardziej kryzysowych chwilach słowa: "Baraniak, ty się nie możesz ześwinić!" Nie podpisał żadnego z oświadczeń podsuwanych mu przez komunistów. Swoje bohaterstwo okupił jednak wielomiesięczną katorgą. Od 26 września 1953 do 14 września 1955 r. był przesłuchiwany -często niezwykle brutalnie - łącznie 145 razy. Komuniści przez wiele godzin próbowali go złamać, co nigdy im się nie udało. Do procesów pokazowych nie doszło z powodu braku dostatecznych dowodów, a Prymas Polski kard. S. Wyszyński nie został oskarżony. 

Co działo się w więzieniu przy ul. Rakowieckiej? Dokumenty znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej - w tym protokoły z przesłuchań i liczne notatki służbowe zebrał abp Marek Jędraszewski w dwutomowej publikacji pt. "Teczki na Baraniaka." Wiemy, że biskup Baraniak w trakcie przesłuchań był torturowany fizycznie i psychicznie. Zrywano mu paznokcie, wielokrotnie bito - ślady po więzieniu pozostały na ciele biskupa do końca jego życia. Szczególnie wymyślną karą był tzw. mokry karcer - więzień zanurzony był w fekaliach i przez wiele godzin słyszał odgłosy egzekucji, jakie miały miejsce tuż za ścianą. Na głowie biskupa pozostało również widoczne wgłębienie po wodzie, jaka kapała na jego głowę niemal nieustannie, powodując fizyczne i psychiczne udręczenie. Nawet podczas siarczystych mrozów biskup był przetrzymywany nago w nieogrzewanym karcerze - bez dostępu do wody i pożywienia. 

Więźniowie z Rakowieckiej wspominali, że postawa biskupa Baraniaka była dla nich wielkim umocnieniem. Kapłan wraz ze współwięźniami odbywał rekolekcje i modlił się. Byli również świadkami jego przyrzeczeń, że nigdy nie zaświadczy przeciwko Prymasowi nawet gdyby miało go to kosztować utratę życia - o czym opowiedział ks. prof. Marian Banaszak. 


Pod koniec swojego życia, schorowany biskup Baraniak trafił do szpitala przy ul. Przybyszewskiego w Poznaniu. Opiekowała się wtedy nim m.in. dr Milady Tycowa, która opowiadała o tym, co było jej dane zobaczyć:

"Widziałam blizny na plecach arcybiskupa Baraniaka. Byłam asystentką w klinice przy ul. Przybyszewskiego w Poznaniu i po przyjęciu arcybiskupa do kliniki opiekowałam się nim. (...) To, że był tak wyniszczony było na pewno skutkiem przebywania w więzieniu, gdzie przecież wiadomo, że był maltretowany. Świadczyły o tym blizny na plecach. W czasie badania zauważyłam te blizny i zapytałam arcybiskupa, od kiedy to ma, to mi powiedział, że to pamiątka po pobycie w więzieniu. Było to pięć, sześć tych blizn - takich pięcio, czy nawet dziesięciocentymetrowych, to były duże blizny."

Komuniści doprowadzili bp Baraniaka do skrajnego wyniszczenia. W sierpniu 1954 r. musiał zostać umieszczony w więziennym szpitalu, ponieważ istniała realna obawa jego śmierci.
Biskup Baraniak przebywał w areszcie śledczym do 28 grudnia 1955 r., a następnie został internowany w salezjańskim domu zakonnym w Marszałkach. 

Nawet po wyzwoleniu i do końca życia bp Baraniak był na celowniku władz. Inwigilowany i nieustannie pod nadzorem, z resztką sił - przy niewątpliwej opiece Opatrzności, podjął się dzielnie dalszej pracy na rzecz Kościoła. 

"Kościół nigdy księdzu arcybiskupowi nie zapomni, że go bronił w najtrudniejszych czasach" – powiedział kardynał Karol Wojtyła w czasie odwiedzin chorego arcybiskupa Antoniego Baraniaka w 1977 r., niedługo przed jego śmiercią.
Oby nigdy nie zapomniał - obyśmy nigdy nie zapomnieli! W ostatnim czasie abp Stanisław Gądecki, metropolita poznański przekazał wiadomość, iż zaplanowany proces beatyfikacyjny abp Antoniego Baraniaka nie może na razie się rozpocząć, ponieważ Stolica Apostolska uznała, że brak jest dostatecznego kultu religijnego w obszarze lokalnym. 

Dziś, w tak niepewnych i trudnych czasach, pełnych zamętu w Kościele i naszej ojczyźnie, módlmy się o wszczęcie procesu beatyfikacyjnego tego heroicznego kapłana, który nie bał się bronić prawdy i wiary. Wierzę, że wiele może on wyprosić u Boga dla naszego kraju i Kościoła.


                                 Modlitwa w intencji beatyfikacji abp Antoniego Baraniaka
Panie, Ty wybrałeś Antoniego Baraniaka na służbę w Twoim Kościele, jak salezjanina kapłana postawiłeś go u boku dwóch prymasów Polski: kard. Augusta Hlonda i kard. Stefana Wyszyńskiego czyniąc go Niezłomnym Żołnierzem Kościoła w walce o prawdę i wolność.

Podnosząc go do godności biskupiej, dałeś mu serce kochające, pełne dobroci i życzliwości dla wszystkich, którym posługiwał jako pasterz Kościoła.

Prosimy Cię, o wszczęcie jego procesu beatyfikacyjnego, aby podniesiony do chwały ołtarzy orędował za nami przed Twoim tronem wypraszając dla nas i naszej Ojczyzny łaskę wierności Krzyżowi i Ewangelii.

Amen.


___________________________________________________________
Źródła:
1. Bp M. Jędraszewski, "Teczki na Baraniaka", t. 1 i 2, Poznań 2009,
2. K. Białecki, R. Łatka, R. Reczek, E. Wojcieszyk, "Arcybiskup Antoni Baraniak 1904-1977", Instytut Pamięci Narodowej, Poznań - Warszawa 2017.


O dialogu religijnym z miłością

 Dzisiejszy wpis jest dla mnie szczególny, ponieważ od wielu już miesięcy rozmyślałam nad czymś, co usystematyzowało się w moim sercu dzięki lekturze listów pewnej młodej kobiety. Może miałam poznać św. Urszulę - bo o niej właśnie mowa - przede wszystkim po to, by przeczytać, przemyśleć, zrozumieć, a następnie podzielić się z Wami korespondencją, jaką prowadziła przez wiele lat ze swoją przyjaciółką. Katoliczka i protestantka - dialog międzywyznaniowy - ale jakże odmienny od tego, który proponuje nam współczesny świat.


Św. Urszula urodziła się jako Julia Ledóchowska w 1865 r. W latach 1885-1899 prowadziła korespondencję ze swoją równieśniczką, niemiecką baronówną, Ilzą von Düring. Kobiety spotkały się tylko raz, a ich przyjaźń rozwinęła się w głównej mierze na drodze pisywanych do siebie listów. Od samego początku ta korespondencja poruszała kwestie duchowe - Julia (przyszła św. Urszula) była bowiem katoliczką i przygotowywała się do tego, by poświęcić się życiu zakonnemu. Ilza wychowana w silnym duchu protestanckim, nie rozumiała bardzo wielu aspektów wiary katolickiej. Listy - pisane z największym szacunkiem, a wręcz wzajemnym oddaniem - nie były jednak pozbawione teologicznych dyskusji. Św. Urszula nie skupiała się na tym, co je łączy, lecz z miłością próbowała uświadomić przyjaciółce, jak daleko jest od prawdy. W słowach św. Urszuli da się wyczuć ciepło, troskę, życzliwość, ale wielką konsekwencję, niezachwianą pewność własnej wiary. Wielka miłość, jaką Urszula darzyła Ilzę przejawiała się przede wszystkim w dbałości o zbawienie jej duszy.

"Kiedy całkowicie poświęcę się służbie Bożej, użyję wszystkich środków, którymi będę dysponowała, a jest ich wiele, by wybłagać u Boga tę łaskę, bym mogła ujrzeć Cię na łonie prawdziwego Kościoła." 

"Ilzo, nie mogę pogodzić się z myślą, że i Ty nie należysz do grona dzieci Maryi! Musi jednak dojść do tego i dojdzie, czy chcesz czy nie. Aż do ostatniego tchu nie przestanę modlić się za Ciebie, a Maryja nie zawiedzie dziecięcego zaufania."


Św. Urszula w sposób delikatny, ale niezwykle stanowczy tłumaczyła swojej korespondencyjnej przyjaciółce prawdy wiary. Przede wszystkim postawiła sprawę jasno - nie może być tak, że każdy człowiek uznający się za wierzącego ma swoją własną prawdę. Istnieć może tylko jedna Prawda i ona właśnie - wg niezachwianej pewności - św. Urszuli znajdować się musi w Kościele Katolickim.

"Czy modlisz się za mnie, żebym nawróciła się na Twoją wiarę? Jeśli jesteś przekonana o jej prawdziwości, to powinnaś wyświadczyć mi tę przysługę, podczas gdy ja modlę się z całego serca, byś Ty nawróciła się na wiarę katolicką, ponieważ jestem niezłomnie przekonana, że jedynie ona jest prawdziwa."

"Ilzo, czy sądzisz, że wszystkie religie są dobre i że prawda nie istnieje? Nie, to niemożliwe. Bóg jest wiekuistą Prawdą, a prawda odwieczna nie może być dwojako tłumaczona. W Nim wszystko jest jasne i oczywiste jak słońce. (...) Jedna religia musi być tą jedynie prawdziwą, inaczej szukalibyśmy tej, która byłaby najwygodniejsza, która nakładałaby na nas najmniejsze ograniczenia! 
Ale jeśli tylko jedna religia jest prawdziwa, to tej jednej musimy poszukiwać i pragnąć, przybliżyć wszystkich do tej autentycznej religii."

Co istotne - św. Urszula nie zamierzała poprzez prawdy wiary protestanckiej przybliżać siebie do Boga. Ona wszystko to, czego potrzebowała do duchowego rozwoju odnajdywała w Kościele Katolickim. Nie koncentrowała się na częściach wspólnych, nie szukała dróg pojednania, ona wprost pisała przyjaciółce: "dzieli nas przepaść!" 

Bardzo wiele uwagi św. Urszula poświęciła w swoich listach rozważaniom o nieomylności Kościoła.

"Jeśli wierzysz w Zbawiciela, jeśli wierzysz, że On objawił nam swą Boską naukę, musisz uwierzyć, że istnieje jeden nieomylny Kościół. (...) Czy możemy sądzić, że Jezus mógłby dopuścić, aby do Jego nauki mogły zakraść się błędy? Albo czy może być obojętne Zbawicielowi, że Jego naukę tłumaczy się według własnego widzimisię? 
Jeśli uważa się, że każdy może Jego naukę komentować według własnego sądu, wówczas nie jest ona prawdą, ale fałszem. Prawda jest tylko jedna, jak jeden jest Bóg, jak jeden jest cel w najmniejszych nawet wydarzeniach ludzkiego życia. (...) Jeśli Pan Jezus umarł za prawdę, czy możemy sądzić, że tak mało zależy Mu na niej, iż pozwala, aby każdy Jego prawdę zmieniał według własnego rozumienia?

Jeśli nie ma nieomylnego Kościoła, nie ma w ogóle żadnej prawdy, żadnego Boga prawdy, żadnego Pisma Świętego." 

Św. Urszula wskazywała przy tym, że ludzie mogą być nieomylni, ale Duch Święty nie pozwoli na to, by Słowo Samego Boga zostało w Kościele wypaczone.

"Ponieważ Kościół, począwszy od Chrystusa, jest nieomylny, nikt nie mógł Jego nauki zmieniać ani reformować. 
Księża, biskupi, nawet papieże mogą grzeszyć, ciężko zawinić, ale Kościół mylić się nie może. W przeciwnym razie nie ma żadnej wiary, żadnej religii - niczego!"

Skąd w młodej Julii - przyszłej siostrze Urszuli tak silna i niezachwiana pewność?

"Wierzę w jeden, święty, nieomylny Kościół i we wszystko, co Kościół do wierzenia mi podaje - dalej nie dociekam, nie wątpię i nie szukam dokoła. Nie mogę się zachwiać, póki stoję na opoce Piotrowej, której bramy piekielne nie przemogą, nie ja, ale łaska Boża we mnie."

Z korespondencji wynika, że Ilza wielokrotnie pytała przyjaciółkę, czy nie miewa ona wątpliwości w wierze. Na to św. Urszula odpowiadała z pełną prostotą, że gdyby nawet je miała, odrzucałaby je jak pokusę, bo wierzy Kościołowi jak Skale, na której Jezus buduje swoje Królestwo.

"Co mogłabym lepszego wymyślić niż to, co najwięksi Ojcowie Kościoła, te świetlane pochodnie Ducha Świętego nam pozostawili. Wyższe, światlejsze umysły badały za mnie, sprawdzały. Już od Apostołów istnieje nasz jeden święty katolicki Kościół. To co 1900 lat istnieje i przez nieomylny Kościół zawsze uznawane było za dobre, tego ja przecież nie będę chciała mądrzej wymyślić. Byłabym jak dziecko, które nie chce wierzyć matce, że nóż jest ostry dopóki się nie skaleczy."


Wiele miejsca w korespondencji św. Urszula poświęca odrzucanym przez protestantów dogmatom katolickim. Przede wszystkim pisze o Maryi - "Ach, jak to pięknie móc kochać z całego serca tę Pannę Niepokalaną! Gdybyśmy tak razem mogły kochać Ją i czcić."

Gdy Ilza wyraża wątpliwości co do roli Matki Bożej, św. Urszula przytacza ewangeliczne argumenty świadczące za tym, że Jezus chciał, by Jego Matka była Matką wszystkich ludzi i by każdy oddawał Jej należną cześć i prosił o Jej wstawiennictwo. 

"Jeśli kochasz kogoś, będziesz również kochać tych, którzy mu są drodzy, a jemu okażesz miłość przez to, że tym, których on kocha nade wszystko sprawisz radość i okażesz szacunek (...) Pan Jezus musi życzyć sobie i wymagać, by Jego Matka była kochana i czczona. Myślę, że jest to jasne jak słońce."

Korespondencja między przyjaciółkami dotyczy również obecności Jezusa w Najświętszym Sakramencie, sakramentów - m.in. spowiedzi, obcowania świętych itd. Nie jestem w stanie przytoczyć tu wszystkich, tak cennych i ożywczych myśli, jakie pisze do Ilzy św. Urszula.

Wielką radością dla św. Urszuli jest z pewnością konwersja na wiarę katolicką jej wieloletniej przyjaciółki. Tego jednak nie dowiadujemy się już bezpośrednio z jej listów, ponieważ w związku z licznymi obowiązkami i wyjazdami, Urszula przestaje pisać do Ilzy w 1899 r. 

Trzydzieści sześć listów Julii (s. Urszuli) i Ilzy zrobiło na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Św. Urszula rzuca zupełnie nowe, czyste światło na dialog międzyreligijny, który pozostaje u niej życzliwy, pełen szacunku, ale bezkompromisowy. Św. Urszula tłumaczy to tak: "To nie jest nienawiść religijna wobec inaczej wierzących, tylko gorące pragnienie dziecka, by jego Matka była kochana przez wszystkich. Czego serce jest pełne, o tym język rad mówi."

Dziś dialog międzyreligijny jest bardzo szeroki, słusznie bowiem każdemu z nas zależy na pokoju i wzajemnym szacunku. Powstaje jednak pytanie, czy w imię miłości bliźniego, a może troski o dobrą atmosferę, nie zapominamy o dbałości o zbawienie dusz? 
Od pewnego czasu bardzo dbam o to, by sprawdzać lektury swoje oraz moich dzieci. Wielu katolików, nawet osób duchownych twierdzi, że literatura np. protestancka może być dla katolików bardzo ubogacająca. Jednak ja tak nie uważam i nie karmię się duchowo takimi treściami, ponieważ wszystko to, czego potrzebuję i szukam odnajduję w Kościele Katolickim. Moje przeświadczenie bardzo umocniła lektura listów św. Urszuli, która wiele razy wskazuje swojej przyjaciółce, że nie ma na celu urażenie jej, ale nie może spokojnie patrzeć na drogą jej sercu, a błąkającą się owieczkę. 

Na koniec tego długiego, lecz bardzo ważnego dla mnie tekstu, zostawiam Wam słowo św. Urszuli, które mocno pracuje w moim sercu:
"Bóg będzie sądził Cię jako osobę, ale według praw, które ustanowił, według swojego świętego kodeksu i Twoje postępowanie według niego będzie oceniane, a biada temu, kto Słowo Boże, naukę Chrystusa odrzuca - nie będzie mógł niczym swego poglądu uzasadnić! 
Zasady muszą istnieć, muszą być zrozumiałe i nie każdy jest uprawniony do wykładania ich według swego własnego uznania. Będziesz sądzona na podstawie tych niezmiennych przykazań, a nie według przykazań i artykułów wiary, które sama sobie ustalisz."

__________________________________________________________________________
Cytaty pochodzą z książki: Św. Urszula Ledóchowska "Stać się piórem w Jego ręku. Listy do przyjaciółki z młodości", wyd. Promic, Warszawa 2015.

Pedagogia serca wg św. Urszuli

 Jak świat długi i szeroki, niezależnie od systemów wychowawczych, programów edukacyjnych, rodzice, wychowawcy i nauczyciele zastanawiają się, jak znaleźć metodę, by dotrzeć do każdego dziecka, jak sprawić, by dobrze się uczyło, chętnie przyswajało wiedzę i stosowało się do określonych zasad. 

Klucz do tajemnicy dusz dziecięcych wiele lat temu odkryła św. Urszula Ledóchowska, która na niwie wychowawczej dokonywała rzeczy pozornie niemożliwych. Jak to robiła? Każdemu okazując serce!


Siostra Urszula początkowo na emigracji organizowała szkoły i ochronki dla polskich dzieci, a z czasem - po odzyskaniu przez Polskę niepodległości - kontynuowała pracę pedagogiczną w ojczyźnie. Odnawiała i wyposażała budynki dydaktyczne, tworząc jak najbardziej sprzyjające warunki do nauki. Jednak nie zewnętrzne okoliczności uznawała za podstawę wychowawczą.

"Jak kwiat do rozkwitu potrzebuje słońca, tak słabe jeszcze serce, by się podniosło do Boga, potrzebuje atmosfery ciepłej."

To właśnie atmosfera była tym, na co św. Urszula stawiała szczególny nacisk - jej zdaniem konieczne jest, by dzieci wzrastały w atmosferze szczęścia, zrozumienia, pokoju i radości. Nie powinny być zastraszane ani stawiane pod presją. Jeśli karcić - to nie człowieka, lecz naganne zachowanie - i to w sposób odpowiedni, właściwy, dostosowany do okoliczności. 

"Dobroć to ogromna siła apostolska i wychowawcza. Dobroć przerabia dusze, czyni dobrymi tych, z którymi obcujemy. Złymi są często ci, którzy jeszcze dobroci w życiu nie zaznali. (...) Trzeba być dobrą, ale rozumnie dobrą. Dobroć rozumna potrafi znaleźć słowo poważne - nie twarde, lodowate, lecz karcące słusznie zło."

Św. Urszula wierzyła w siłę przykładu i uznawała, że najpierw trzeba wymagać od siebie, a dopiero później od innych. Dzieci natomiast chętniej uczą się poprzez naśladowanie niż pod przymusem, dlatego chcąc czegoś je nauczyć, powinniśmy sami dać wpierw przykład.  


Należy podkreślić, że św. Urszula - podobnie jak bł. Marcelina Darowska - wskazywała na fundament wychowawczy jakim jest wychowanie religijne. Jej zdaniem: "mamy w dziele wychowania dwojakie zadanie: pierwsze - wychowanie dzieci dla Boga, dla ojczyzny niebieskiej, drugie - to wychowanie dzieci dla społeczeństwa, dla ojczyzny ziemskiej."

Wychowanie religijne powinno być - wg św. Urszuli - podejmowane od pierwszych chwil życia dziecka, nim jeszcze pozna ono zło i przewrotność tego świata. Odpowiedzialność za to ponoszą przede wszystkim rodzice, bo jak mawiała św. Urszula: "na kolanach świętej matki wychowują się święci."

Jakie powinno być zatem dobre wychowanie religijne? Takie, które pozwoli w dziecku wykształcić prawdziwą, zdrową i nieegzaltowaną pobożność, rozjaśniającą i upiększającą codzienność - nie zaś taką, która zatruwa życie. Umiejętnie kierowane powinno z czasem przechodzić w samowychowanie, czyli samodzielną pracę nad sobą, która trwać powinna przez całe ludzkie życie. 


Niemal codziennie staję wobec moich nikłych kompetencji pedagogicznych. Wydaje mi się, że naprawdę - mimo podejmowanych wysiłków - idzie mi to naprawdę niezdarnie, ciągle brakuje mi cierpliwości i jestem po prostu stale na końcu drogi. Wtedy często przypominam sobie słowa św. Urszuli: "Nie trap się, zawsze wesoło naprzód i zawsze ufnie. Ty nic nie zrobisz, ale Bóg wszystko zrobi."

Ważne jest również to, że "przed Panem Bogiem odpowiadamy tylko za pracę i jej intencje, a nie za owoce, których obfitość jedynie od Pana zależy."
Czasem tych owoców nie będzie nam dane nigdy zobaczyć, a innym razem oczekujemy wielkich efektów, a nie zauważamy tych nawet najdrobniejszych sukcesów. 

Żyjemy w czasach, gdy nie jest łatwo spojrzeć zdrowym spojrzeniem na siebie i swoje dzieci. Nieustannie porównujemy się z innymi, zwłaszcza z barwnie opisywanym światem social mediów. Obserwujemy dzieci, które chodzą na liczne i modne zajęcia dodatkowe, ścigają się w konkursach, zawodach, sukcesach. A u nas tak jakby szaro, zwyczajnie, nieinstagramowo. Tymczasem Bóg wiedział, co czyni, dając Ci właśnie takie, a nie inne dzieci. Nie tylko Ty je prowadzisz przez życie, ale przede wszystkim one Cię prowadzą w Twojej drodze ku zbawieniu. Kiedy wreszcie zauważysz, jaki masz skarb?



Wychowywać, czyli podnosić

 Już za chwilę, już za momencik rozpoczęcie nowego roku szkolnego. W związku z tym bardziej pochylam się nad zagadnieniem edukacji i wychowania. Piękne słowo "wychowanie" oznacza dosłownie wyciąganie tego, co schowane. Jak zatem dobrze i mądrze wychowywać młode pokolenie? Piękne rady daje w tym zakresie bł. Marcelina Darowska, która miała wielopłaszczyznowe doświadczenie wychowawcze. Była bowiem żoną i mamą, a gdy owdowiała wstąpiła do zakonu i podjęła się kształcenia młodych dziewcząt. Opracowany przez nią przed wielu laty system wychowawczy jest aktualny do dziś. 


Myśli i wskazówki na temat edukacji i wychowania zebrał i zestawił ks. Józef Rokoszny w 1928 r. Udało mi się wejść w posiadanie tej książki, co jest szczególnie cenne z tego względu, że bazuje ona m.in. rękopisie autorstwa bł. Marceliny Darowskiej pt. "Pedagogika", który służy jako podręcznik dla sióstr zakonnych. Książki tej próżno szukać na półkach księgarni i antykwariatów, jest bowiem jedynie "domową" pomocą zgromadzenia. 

Matka Marcelina wskazuje, że "wychowanie jest to działanie istoty rozumnej na drugą istotę podobną sobie w celu, aby zdolności jej fizyczne, umysłowe i moralne rozwinąć i ukształcić tak, żeby później samodzielnie nad osiągnięciem przeznaczenia swego i myśli Bożej w sobie odpowiedzieć mogła. Piękna jest etymologia słowa wychowywać - po francusku: elever - podnosić."

Matka Marcelina proponuje cały schemat systemu wychowawczego, którego podstawą - jej zdaniem- powinno być nauczanie religii. "Nauka religii podwaliną u nas wychowania, gruntem. Religia nie ma się stawać jako sucha litera, ale prawda jej położy zasady, rozwinie pojęcie - jednym słowem - oświeci rozum, ubogaci serce, spotęguje wolę, stworzy czyn, życie, uczyni niewiastę."

Pierwszą po nauce religii powinna być według bł. Marceliny nauka języka polskiego, gdyż jest on "zwierciadłem ducha narodu, wyrazem myśli w nim Bożej."
Pięknie pisze bł. Marcelina o staranności o język ojczysty: "Przetrącenie mowy ojczystej, tak w dodatku niezaprzeczenie pięknej i bogatej, a zastąpienie jej o wiele częstokroć słabszymi, obcymi językami, dowodem umysłowego upadku w narodzie, zapoznania myśli Bożej i nieznajomości rzeczy ojczystych."

Nie znaczy to jednak, że nie należy uczyć dzieci języków obcych - wręcz przeciwnie, bł. Marcelina uznaje to za bardzo istotne, wskazuje jednak, że największą dbałość trzeba wykazywać o gruntowne poznanie własnego języka - jego gramatyki, ortografii, ale i literatury.


Nadto bł. Marcelina zaleca nauczać dzieci historii, a także geografii, nauk przyrodniczych, arytmetyki, sztuk pięknych, kaligrafii i deklamacji, pedagogiki. Zwraca też uwagę na istotną rolę robót ręcznych i prac gospodarskich. 

Bł. Matka Marcelina była zwolenniczką organizowania katolickich zakładów edukacyjno - wychowawczych dla dziewcząt. W każdym z nich nie powinno być jednak - jej zdaniem - więcej niż kilkadziesiąt uczennic - czyli po kilka dziewcząt w jednej klasie, z uwagi na indywidualizm w nauczaniu. Matka Marcelina uważała, że zarówno rola rodziców, jaki nauczycieli jest istotna w procesie wychowawczym, a ich wysiłki powinny się łączyć dla dobra dzieci. 

"Nauczyciele są prawą ręką rodziców, w przedłużeniu ich władzy i powagi wobec dzieci. (...) Pierwszy warunek w nauczycielstwie  to, żeby nie tylko kształcić, ale i wychowywać. Nie należy nigdy zapominać, że się ma przed sobą żywą cegiełkę pod budowę przyszłości kraju i świata."

W ocenie Matki Marceliny są jednak takie płaszczyzny, w których żaden nauczyciel nie zastąpi rodzica, a jest to przede wszystkim domowa szkoła wiary, jaką powinno się rozpocząć od najmłodszych lat.
"Matka - chrześcijanka, religijnie chcąca wychować dziecko swoje, nie czeka jego późniejszego rozwoju, aby mu umysłowo mówić o wierze, ale jeszcze w kolebce, bierze mu rączkę i uczy się je żegnać tak, aby potem nie umiało obudzić się ani zasnąć bez tego znaku."


Matka Marcelina nie poleca stosowania kar - jej zdaniem "dzieci trzeba brać sercem, bo tą stroną tylko dadzą się wziąć i pokierować dobrze." Prawda więc i serce są najlepszymi środkami wychowawczymi, a przykład da dużo więcej korzyści niż jakiekolwiek nakazy i zakazy. Nie da się bowiem w żaden sposób nakazać szacunku, ale trzeba go sobie w oczach dziecka wyrobić, zasłużyć na niego swoją postawą i pracą. 

"Wychowanie nie jest rutyną, ani też nauką oderwaną - jest ono odbiciem kierownictwa Bożego w stosunku do dusz, a wychowawca narzędziem w ręku Jego. Każde dziecko - to osobna książeczka, w której czytać trzeba oczyma miłości, przez światło łaski."

Co zatem istotne - aby dobrze wychowywać, trzeba samemu być dobrze wychowanym. Nie ma zatem lepszego sposobu na podwyższenie efektywności nauki dzieci niż nasza praca nad sobą. Nie żałujmy na nią trudu i sił, bo jej odbicie odnajdziemy w naszych najmłodszych.